Góry dla każdego czyli Hala Boracza

Gdybym miała podsumować nasze ostatnie wyjazdy w góry, to określiłabym je jako zbiór tras do przejścia z dziecięcym wózkiem.

wzek

Zaczęliśmy od Soszowa, potem Szyndzielnia i Klimczok, Przysłop a ostatnio Hala Boracza. Tym sposobem zostawiamy za sobą Beskid Śląski i przenosimy się w Beskid Żywiecki.

Beskid Żywiecki jest wyższy, rozleglejszy i mniej zagospodarowany od Beskidu Śląskiego. Do niedawna jego największą wadą był dojazd. Droga łącząca Bielsko z Żywcem to prawdziwy koszmar. Była to zresztą przyczyna naszej niechęci do tego pasma górskiego- ze wszystkich gór położonych w promieniu 120 km od Zabrza to właśnie w Beskidzie Żywieckim bywaliśmy najrzadziej. Dlatego gdy w zeszłym tygodniu Radek usłyszał że otwarto nową drogę ekspresową łączącą Bielsko z Żywcem decyzja nie mogła być inna. Beskid Żywiecki, a konkretnie Hala Boracza. O tym drugim wyborze zadecydował Staś, gdyż asfalt z Żabnicy prowadzi prawie pod samo schronisko. To niestety potrafi być również przekleństwem. Pomimo zakazu ruchu (nie obejmującego mieszkańców) samochodów było sporo. W większości byli to „turyści”. Podjeżdżali pod schronisko, wypijali piwo, czasem zjadali słynną jagodziankę (bo schronisko na Hali Boraczej z jagodzianek słynie) następnie wsiadali do samochodu i zjeżdżali w dół. Na zasłużony odpoczynek, bo przecież cały dzień byli w górach. To nie jest tak, że mam coś przeciwko podjeżdżaniu najdalej jak się da. Sami również podjeżdżamy jak najbliżej można. Ale nie wjeżdżamy tam gdzie nie można. A tam wyraźnie ustawiony jest znak zakazujący wjazdu. Wracając jednak do naszej wycieczki- jak na trasę prowadzącą asfaltem przystało, nie jest droga na Boraczą zbyt ciekawa. Ciekawie zaczyna być, gdy dochodzimy na pewną wysokość i zaczynają się widoki:

widok

Szczególnie ładnie widać pasmo Romanki, Rysianki i Lipowskiej. Widoczność nie była niestety oszałamiająca gdyż od samego rana w powietrzu wisiała burza. Zdążyliśmy jednak zrobić kilka zdjęć, odpocząć przed schroniskiem, a Staś nacieszył się widokiem innych dzieci i psów. Bo małe istoty jak dzieci i zwierzęta są ostatnio jego ulubionymi widokami.

hala_boracza

Zejście tą samą asfaltową trasą przebiegło nam w ekspresowym tempie dyktowanym przez zmieniającą się pogodę, czyli nadciągające chmury. Mieliśmy jednak masę szczęścia, bo pierwsze krople spadły w momencie gdy wsiedliśmy do samochodu. Trochę to pokrzyżowało nasze dalsze plany, gdyż w drodze powrotnej chcieliśmy zatrzymać się przy bunkrach w Węgierskiej Górce. Niemniej jednak nic straconego. Nowa, wspaniała droga z pewnością sprawi, że będziemy się w tych rejonach pokazywać znacznie częściej niż do tej pory.

Ewa

Ferraty austriackie- pierwsze doświadczenia

Kiedy w 2013 roku wpadłam na pomysł żeby na urlop wybrać się do Austrii na ferraty, Radek powiedział nie. Jak ferraty to Dolomity i Włochy. Tamte wakacji spędziliśmy więc w Alpach Włoskich. W tym roku wybór padł na Austrię. Mimo że program wyjazdu był mocno podporządkowany pod wymagania Stasia, udało nam się zaliczyć także dwie ferratki.

austriackie_ferraty

Szukaliśmy ferrat krótkich (max. godzina), łatwych (max. C), niewymagających podejścia i w promieniu 50km od naszego miejsca zamieszkania. I choć Austria jest krajem, w którym ferrat jest najwięcej, to biorąc pod uwagę wszystkie powyższe wymagania nie było ich wcale aż tak dużo. Ostatecznie udało się nam przejść dwie (choć ja właściwie przeszłam 1,5).

Pierwsza ferrata to Seewand-Zauchensee oczywiście w miejscowości Zauchensee. W zasadzie trudno to nazwać miejscowością. Jest to raczej nagromadzenie hoteli i wyciągów narciarskich. No i nasza ferrata. Spełniała nasze założenia idealnie, także po uzbrojeniu się w sprzęt oraz pozostawienia Stasia pod czujnym okiem babci (dziadka zabraliśmy ze sobą) ruszyliśmy w górę. Pierwsza część trasy biegnie po zacienionej skale. To potęgowało trudność, gdyż skała była bardzo śliska. Po przejściu tego odcinka, dochodzi się do mostku linowego. W tym miejscu można też podjąć decyzję o zakończeniu trasy i zacząć schodzić. My jednak zdecydowaliśmy się na mostek, a w zasadzie dwa mostki. Na końcu trasy jest krzyż, przy którym obowiązkowo robimy zdjęcie a następnie schodzimy.

zauchensee

Zejście nie wymaga żadnej wspinaczki, to po prostu zejście. Oficjalnie trasa zajmuje 45 minut, nie wiem jednak czy zajęło nam to aż tyle. Była to całkiem przyjemna ferratka, jednak jest to przejście „sportowe”- największą atrakcją jest właśnie ferrata, widoków, czy atrakcyjnego szczytu brak.

Druga wybrana przez nas ferrata to Laserer Alpin Steig nad jeziorem Gosausee, niedaleko masywu Dachstein. O tej ferracie spokojnie mogę powiedzieć, że była najciekawszą w moim życiu. Cała atrakcja polega na tym, że część trasy przebiega nad taflą wody. Jest to niesamowite wrażenie, choć u niektórym może potęgować lęk.

gosausee

Na drugą część trasy (którą Radek przeszedł sam, ja zrezygnowałam) prowadzi drabinka, a ciekawostką jest wiszący mostek. Był on dłuższy, zawieszony wyżej i ogólnie bardziej wymagający niż na ferracie opisanej wcześniej.

drabinka

A tu ferrata z drugiego brzegu jeziora i kilka widoków:

drugi_brzeg

Pomijając bardzo atrakcyjną ferratę, Gosausee może być także miejscem startu na Dachstein. Znaki informowały nas, że do schroniska Adamek hutte było ok. 4,5h.

Podsumowując chciałabym zaznaczyć, że całe otoczenie Gosausee jest przepięknie a trasa naokoło jeziora jest naprawdę dla każdego. Dlatego szczerze polecam każdemu, nie tylko miłośnikom ferrat i chętnym na zdobycie Dachsteinu.

Ewa

W góry z centrum miasta czyli Szyndzielnia i Klimczok

Nasz Staś ma już ma swoim koncie dwutysięczniki (zdobyte co prawda kolejką i na rękach taty) ale są to szczyty alpejskie. A czas żeby poznawał nasze, polskie góry. Po wycieczce na Soszów kolejną jest wyprawa na Szyndzielnię i Klimczok.

stas_na_szczycie

Szyndzielnia i Klimczok są o tyle ciekawymi szczytami że dostajemy się tu praktycznie z centrum miasta. Jeśli do tego dołożyć kolej gondolową to zapowiada się naprawdę prosto. A czy tak było?

Pierwszą, jakże nieprzyjemną niespodzianką był parking pod kolejką. Mieści się on spory kawałek od kolejki i kosztuje 10 złotych… Jasne że są droższe miejsca (za parking w Salzburgu zapłaciliśmy ponad 15 euro) ale uważam że to przesada.

Kolejką bez problemu dostajemy się na górę, skąd spacerkiem na Klimczok, mijając schronisko na Szyndzielni. No i tu zaczyna się problem. Z wózkiem jest to spacer wyczynowy. W kilku miejscach musimy wózek przenosić. Najgorszy jest odcinek od schroniska Szyndzielnia do drogi biegnącej grzbietem na Kilmczok (schronisko znajduje się poniżej szczytu Szyndzielni). Potem już spokojnie wjeżdżamy na szczyt (choć ostatnia prosta jest mocno pod górę) i robimy sobie przerwę.

Schodząc ze szczytu w stronę Siodła pod Klimczokiem warto zajrzeć do Chatki u Tadka. Ciężko opisać to miejsce, trzeba je po prostu zobaczyć. Jest to drewniana wiata, pełna pamiątek. Najpopularniejszą są kamienie przyniesione z innych szczytów górskich.

u_tadka

Z Siodła wracamy czerwonym szlakiem. Trasa jest przyjemna, pomijając już wspomniany odcinek w okolicach schroniska Szyndzielnia. W schronisku robimy sobie dłuższy postój i dopiero tu orientujemy się która godzina. Była 14,30 a my zdążyliśmy ledwo przejść z górnej stacji kolejki na Klimczok i z powrotem… Posiadanie dziecka przenosi do innej czasoprzestrzeni, a my póki co dopiero uczymy się w niej poruszać.

W dół schodzimy czerwonym szlakiem, który wiedzie drogą dojazdową do schroniska. Po drodze zatrzymujemy się w schronisku na Dębowcu oraz przy stojącej obok kaplicy. Bardzo ciekawa jest ta kaplica, a dostać się tu niezmiernie łatwo gdyż na Dębowiec kursuje kolejka krzesełkowa.

p7045256

Ale Szyndzielnia i Klimczok to nie tylko kolejka i tłumy ludzi. Można tu dojść wieloma szlakami, z których godną polecenia opcją podejście z Bystrej Krakowskiej przez Magurę. Koniecznie czerwonym szlakiem. Po mniej więcej po 15 minutach od startu szlak czerwony przecina szlak niebieski, również prowadzący do schroniska na Klimczoku. Mimo że jest to opcja krótsza, jest zdecydowanie mniej ciekawa- w całości biegnie w lesie. Czerwony szlak prowadzi grzbietem, podejście jest co prawda bardziej strome niż wspomnianym niebieskim szlakiem, ale także bardziej widokowe.

przez_magure

Po ok. 1,5h docieramy na szczyt Magury. I tu ciekawostka. Schronisko na Klimczoku w rzeczywistości znajduje się na strokach Magury. Przed wojną znane było jako schronisko na Magurze. Zostawiamy za sobą szczyt i po około pół godzinie docieramy na Klimczok. Ze szczytu schodzimy do przełęczy Kołowrót. I dalej zielonym szlakiem do Bystrej Krakowskiej.

Na koniec coś, czego nie polecam. Chodzi o podejście na Klimczok ze Szczyrku. Zdecydowanie najkrótsze (z parkingu na Siodło pod Klimczokiem jest niecała godzina). W zasadzie to nie jest tak że tej opcji nie polecam. Po prostu uważam że jest najmniej atrakcyjna. Także po wyczerpaniu ciekawszych opcji (do tych należałoby jeszcze dołożyć podejście z Wapienicy oraz przez Błatnią) trasę ze Szczyrku proponuję przejść na samym końcu.

Ewa

Hallstatt- bajkowe, austriackie miasteczko

Hallstatt to niewielkie (wg. Wikipedii zamieszkałe przez 780 osób) urocze, austriackie miasteczko. Cóż więc sprawia, że rocznie odwiedza je 800000 turystów? Mało tego. Hallstatt jest jedynym miastem, które doczekało się swojej chińskiej kopii. Kopia ta zresztą wywołała w Austrii niemałe oburzenie, z którym całkowicie się nie zgadzam. Wszak nie od dziś wiadomo, że naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa.

Każdy, kto spojrzy na najsłynniejszą panoramę Hallstattu (nie mam własnej, posłużę się więc tą powszechnie dostępną w internecie) odniesie wrażenie że to miejsce bajkowe. W zasadzie ciężko uwierzyć że istnieje realnie. Jednak gdyby jedyną atrakcją Hallstattu był ten uroczy widok nie byłoby to miejsce tak tłumnie odwiedzane, a jedynie urocze jak tysiące innych tego typu alpejskich miasteczek. Tak nie jest, Hallstatt jest marką samą w sobie. Decydując się na spędzenie tegorocznego urlopu w okolicach Salzburga, byłam pewna, że to jest jedno z tych miejsc, które koniecznie chce zobaczyć. I nie chodziło jedynie o to by znaleźć się w tej baśniowej krainie. Bo Hallstatt ma do zaoferowania znacznie więcej, a spędzone tam przeze mnie 3 godziny pozwoliły na skorzystanie zaledwie z ułamka oferowanych tu atrakcji.

hallstatt

Zacznę jednak od tego, co się nam udało. Jedną z rzeczy, z których słynie Hallstatt jest kaplica czaszek. Tak wiem, w Polsce też jest. Ale z mojej wiedzy wynika, że takich kaplic jest w Europie 3: w Czermnej (Polska), Kutnej Horze (Czechy) oraz właśnie w Hallstadzie (Austria). Motywem powstania kaplicy w Hallstadzie był problem z grzebaniem zmarłych na miejscowym cmentarzu- znajdował się on na półce skalnej, trumny często wkładane były do grobów pionowo. Dlatego utworzono kaplicę, w której umieszczano kości zmarłych po 15 latach od pochówku- zwalniano w ten sposób miejsce na cmentarzu. Ciekawostką jest, że czaszki przed umieszczeniem w kaplicy zdobiono. Ostatnia czaszka została umieszczona tu w 1995 roku i w każdej chwili każdy z mieszkańców może wyrazić życzenie znalezienia się tu po śmierci.

kaplica1

Udało nam się zajrzeć do dwóch kościołów- katolickiego oraz ewangelickiego. Wieża kościoła ewangelickiego jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów w słynnej panoramie Halstadu. Jednak sam kościół większego wrażenia na mnie nie zrobił. Co innego kościół katolicki. Śmiało mogę przyznać, że to jeden z najciekawszych kościołów jakie w życiu widziałam. Wnętrze jest podzielone w środku rzędem kolumn na pół. I w każdej połowie znajduje się przepiękny, gotycki ołtarz:

kosciol

Przeszliśmy się po sklepach i kupili trochę pamiątek. Najciekawszą z nich było piwo o nazwie, a jakże, Hallstatt:

p7035219

Było to jedno z najdroższych piw w moim życiu (6x330ml za 10 euro) ale śmiało mogę powiedzieć że było warto.

Z atrakcji, których nie doświadczyliśmy osobiście najbardziej żałuję ferraty. Ferrata jest naprawdę pięknie poprowadzona, nie bardzo trudna (maksymalnie D i to na niewielu odcinkach) a jej koniec jest przy wejściu do zabytkowej kopalni soli. Do kopalni tej można dojechać również kolejką linowo- terenową (jak na Gubałówkę). Kopalnia jest kolejną rzeczą, której nie widzieliśmy, ale tu nie żałuję aż tak bardzo. Bardzo natomiast żałuję, że nie zdążyliśmy na rejs statkiem po jeziorze Halsztadzkim. Myśleliśmy nawet żeby wynająć motorówkę lub rower wodny (kicz- potworek w kształcie gigantycznego łabędzia) ale zrobiło się późno i od wody było już naprawdę chłodno.

Jeżeli wziąć pod uwagę kilka powyższych atrakcji, które nas ominęły i dodać do tego bliskość Dachsteinu, Hallstatt jest miejscem do którego z pewnością wrócimy. Jak tylko Staś dorośnie do rozmiaru dziecięcej uprzęży.

Ewa