Znów do Dalmacji.

Naszym tegorocznym celem stał się półwysep Peljeszac w Dalmacji południowej. Już samo położenie było wyzwaniem, gdyż jest to ponad 1300 km drogi, co z dwójką małych dzieci ma niebagatelne znaczenie. Zdecydowaliśmy się więc na podróż z noclegiem i w tym celu wytypowali Zagrzeb. Okazało się to strzałem w dziesiątkę zarówno ze względu na samo miasto jak i na hotel, ale o tym innym razem.

Pomysł na Peljeszac zrodził się m.in. z mojej fascynacji filmami Roberta Makłowicza publikowanymi w serwisie YouTube. Nigdy jeszcze nie spędzaliśmy urlopu dwa lata pod rząd w tym samym kraju, zależało mi więc na tym, aby wyjazd miał zupełnie inny charakter niż poprzedni. I tak nastawiliśmy się na bardziej stacjonarne spędzanie czasu, a wiele podróży odbyliśmy drogą morską. Na bazę wypadową wybraliśmy miasteczko Orebić, słynące z plaż oraz bliskości historycznego starego miasta na Korculi (jedyne 20 minut promem).

Tym co najbardziej nas zaskoczyło był fakt, że trafiliśmy tam przed sezonem. Byłam przekonana, że początek czerwca na południu Chorwacji będzie już tętnił turystycznym życiem, tymczasem wiele restauracji wciąż jeszcze było zamkniętych, a każdego dnia obserwowaliśmy otwieranie się nowych punktów usługowych. Baza noclegowa na Peljeszcu jest bardzo dobrze rozwinięta. Dominują apartamenty prywatne, sporo jest także kempingów, głównie w miejscowości Viganj. W samym Orebiciu znajdziemy też kilka dużych, w miarę luksusowych hoteli.

Tym co nas zmartwiło były ceny. Wyższe niż w Dalmacji północnej i znacznie wyższe niż w stolicy. Za obiad dla naszej czwórki w przeciętnej restauracji należało zapłacić równowartość 50 Euro, choć zdarzyło się nam zapłacić znacznie więcej. Dla porównania w Zagrzebiu był to wydatek rzędu 25 Euro. Pocieszający był fakt, że jedliśmy dobrze i bardzo dobrze, a porcje były ogromne. Oczywiście odwiedziliśmy wszystkie restauracje polecane przez Roberta Makłowicza, a podobnych nam „kulinarnych turystów” z Polski było na Peljeszcu całkiem sporo. W ogóle Polacy zdominowali Chorwację. Być może wynika to z faktu, że w dobie ograniczeń pandemicznych wjazd do Chorwacji nie stanowił specjalnego problemu.

Co do rzeczy, która podobała się nam najbardziej nie jesteśmy zgodni. Radkowi najbardziej podobała się wycieczka na szczyt św. Ilja:

Staśkowi mury obronne miasta Ston:

A mnie park narodowy Mljet:

Tym, co najbardziej się nam nie podobało były plaże. Nie chodzi mi o plaże same w sobie, a o fakt, że były strasznie brudne. Śmieci, pety czy ślady bytności psów to norma. Brak też jakiegokolwiek serwisu plażowego: nie da się wypożyczyć leżaków czy parasola. Nie jesteśmy fanami plażowania, ale dzieci cieszyły się na samą myśl o plaży. My tym czasem patrzyliśmy w przerażeniem na kolejne znaleziska, które wykopywała Miśka.

Co by jednak nie mówić, urlop okazał się być bardzo udany, a Peljesac jest miejscem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. A miłośnicy dobrej kuchni w szczególności.

Ewa

Split

Wybierając się do Dalmacji nie miałam zbyt wielu planów: wyjazd zorganizowaliśmy praktycznie w niecały tydzień. Ale jeden plan miałam: Split.

Split jest stolicą regionu żupanija Splitsko- dalmatyńska, popularnie znanego jako Dalmacja Środkowa. Już w starożytności zachwycał: cesarz Dioklecjan wybudował tu swoją rezydencję, która do dziś jest jednym z najważniejszych punktów podczas zwiedzania Splitu.

Zacznę od informacji praktycznych. Parkowanie- dramat. Nie żebym liczyła na darmowy parking, niemniej równowartość ok. 90 PLN, którą przyszło nam zapłacić za 5h parkowania czyni Split najdroższym parkingiem z jakiego korzystałam (Bratysława z pamiętnym 1,5E za 0,5h spada na drugie miejsce). Mieliśmy spis parkingów w niewielkiej odległości od starego miasta, co oczywiście nic nie dało- wszędzie pełno. Musieliśmy zaparkować na parkingu tuż przy promenadzie, na którym miejsca były- zapewne ze względu na cenę. Tu po raz pierwszy odczuliśmy brak przywilejów, jakie normalnie daje zwiedzanie Chorwacji w październiku.

Zaparkowaliśmy i zapomnijmy o tym. Pierwsze wrażenia? Palmy.

Naszym celem był punkt widokowy, położony na wzgórzu niedaleko starego miasta. Choć podejście nie było przystosowane dla dziecięcych wózków, było warto:

Schodziliśmy inną drogą, klucząc między kamieniczkami z białego kamienia. Idąc w dół ze wzgórza, mijając urocze, ukwiecone budynki nasunęło mi się skojarzenie. Split przypominał mi Funchal- stolicę Madery.

Nadszedł czas na największą atrakcję: pałac Dioklecjana. Jest to dość nietypowy zabytek, trudno nawet określić jego granice, gdyż obrosły go późniejsze zabudowania miejskie. Teren dawnego pałacu stopniowo obudowywany był kolejnymi budynkami, przechodził także transformacje dziejowo- kulturowe. I tak m.in. pogańskie świątynie zamieniono na kościoły. Najsłynniejszą i dobrze zachowaną częścią pałacu jest perystyl.

W starożytności było to miejsce oficjalnych uroczystości. Zwiedzanie pałacu jest darmowe- jest on integralną częścią miasta, niemniej do niektórych atrakcji należy wykupić bilet. Mamy tu kilka opcji, w zależności od tego co nas interesuje. Ja zdecydowałam się na Katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wraz z wieżą oraz skarbiec.

Radek o żadnej wieży nawet nie chciał słyszeć. Dla takich osób są bilety obejmujące jedynie katedrę, w odpowiednio niższej cenie.

Następnym przystankiem był obiad. Typowo śródziemnomorski: stek z tuńczyka i domowe wino. I tu miłe zaskoczenie: ceny były przyzwoite. A to jak na Chorwację dość nietypowe.

Spędziliśmy jeszcze chwilę klucząc po uliczkach Splitu, zrobili urokliwe zdjęcia i ruszyli z powrotem w kierunku Zadaru.

Wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco Split jest z pewnością miejscem, które warto zobaczyć. Mam poczucie, że nie doświadczyłam nawet połowy jego uroków. Tym bardziej zachęcam Was do odwiedzenia tego miejsca: o wspaniałej, letniej i relaksującej atmosferze.

Ewa

Chorwacja w czasie pandemii.

Minął rok od ostatniego wpisu. Rok z COVID-19, niesprzyjający podróżom. Ale o tym co się nie udało nie będę pisać, napiszę o tym co się udało.

Na przełomie września i października wybraliśmy się do Chorwacji, w rejon Zadaru. Jest to dość dziwny termin jak na Chorwację: 30 września kończy się tam sezon i wierzcie mi- część miejscowości wręcz się zamyka. My jednak należymy do osób, które raz że nie lubią tłoku, a dwa mają oczekiwania odmienne od typowego turysty. Dla tych, którzy chcą poznać Chorwację, a niekoniecznie zależy im na całodziennym smażeniu się na plaży, bądź taplaniu w basenie termin będzie idealny.

Pierwsze wrażenia: leje. Apartament, który wynajęliśmy mieścił się w miejscowości Zaton, ok. 10 km od Zadaru. Pierwszego dnia po przyjeździe, gdy tylko przestało padać wybraliśmy się na spacer po najbliższej okolicy. Zamknięte hotele i restauracje, puste apartamenty. Jednym słowem- cisza i spokój, nic tylko wypoczywać. Popołudnie spędziliśmy w Zadarze. Zadar uchodzi za jedną z bardziej znanych miejscowości w Chorwacji, nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia. Stare miasto miejscami urzeka, a miejscami straszy nowym budownictwem w stylu socrealizmu. Ostatecznie Zadar odwiedziliśmy 7 razy i polubili na tyle, aby mieć w nim swoje ulubione ścieżki.

O wyjeździe do Chorwacji zdecydowaliśmy w ostatniej chwili, z braku innych możliwości. Był to jeden z niewielu śródziemnomorskich kierunków bez problemu osiągalny samochodem w 1 dzień. Nie mieliśmy specjalnego planu, a pomysły na to co chcemy zobaczyć pojawiały się właściwie z dnia na dzień. Drugi dzień był jednym z ciekawszych. Plan ułożony rano był krótki: miasteczko Nin i wyspa Pag. Bez przekonania wrzuciliśmy do bagażnika ręczniki kąpielowe, kostiumy i pojechali.

Pierwszym przystankiem była miejscowość Nin. Miejscowość słynie głównie z płytkiej laguny, idealnej dla dzieci. My wybraliśmy się na spacer po miasteczku, porcie i muzeum. Cała eskapada, włącznie z zakupem pamiątek (30% taniej, jutro zamykają) zajęła nam ok. 1h. Fakt, że parking, na którym stanęliśmy jest do 30 września płatny (był 29) zauważyliśmy dopiero odjeżdżając. Miasteczko było bardzo przyjemne, jak wiele podobnych chorwackich miejscowości.

Kolejnym przystankiem była wyspa Pag. Wiedzieliśmy o niej tyle, że słynie z produkcji sera oraz win. Na wyspę wjeżdża się po moście, typowym dla Chorwacji. Naszym pierwszym przystankiem była winnica, w której zrobiliśmy zakupy. Bardzo polecam zabrać ze sobą puste, zakręcane butelki: można je napełnić lanym winem. Stolicą wyspy jest miasteczko Pag. W drodze sprawdzaliśmy możliwości parkingu, opłaty itp. Zupełnie niepotrzebnie. Gdy przyjechaliśmy do centrum, szlaban na parkingu był właśnie demontowany i nie obowiązywały już żadne opłaty.

Miasteczko okazało się być bardzo przyjemne, a ze względu na brak ruchu kołowego na uliczkach starego miasta bardzo bezpieczne dla energicznej dwulatki.

Pag słynie z pięknych plaż, z czego i my postanowiliśmy skorzystać. Po obiedzie opuściliśmy stolicę wyspy i udali się na Zrce Beach, która opisywana była jako jedna z najatrakcyjniejszych plaż. Była też jedyną otwartą plażą: wszędzie po drodze mijaliśmy tylko zamknięte szlabany na drogach prowadzących do plaż. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Plaża była co prawda pełna obrzydliwej infrastruktury (w sezonie to miejsce musi być potwornie hałaśliwe i tłoczne), ale na plaży byliśmy niemalże sami- oprócz nas był tam jeden starszy obywatel Czech. Woda przejrzysta i ciepła. Dzieci zachwycone, a i ja popływałam.

Dzień zakończyliśmy malowniczą sesją zdjęciową przy moście prowadzącym na wyspę.

Był to jeden z naszych najbardziej udanych dni, niemniej mam świadomość, że gdybym znalazła się tam miesiąc wcześniej prawdopodobnie wspomnienia byłyby zupełnie inne. I tu mój pierwszy wniosek, którym chcę się podzielić i potwierdzę w kolejnych wpisach: przełom września i października to wspaniałe miejsce na wakacje w Chorwacji.

Ewa

Mediolan

Słowo wstępu. Tekst zaczęłam pisać dwa miesiące temu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to właśnie w Mediolanie rozpocznie się dla Europejczyków sytuacja, której doświadczamy dzisiaj. Trudno planować imprezy turystyczne, jeżeli w kraju mamy zamknięte granice i uziemione samoloty. Sama zastanawiam się co z moim dwutygodniowym urlopem zaplanowanym na przełom maja i czerwca. Tym bardziej jednak postanowiłam dokończyć ten tekst. Bo Mediolan to piękne miasto, którego niewielką część miałam okazję zobaczyć. To wspaniałe jedzenie i dobre wino. To także ekspresyjni i emocjonalni Włosi, których sposób bycia ma swój koloryt. Wierzę, że gdy już wszystko wróci do normy uda mi się jeszcze zwiedzić Lombardię. Zwłaszcza Bergamo: piękne zabytkowe miasto, będące teraz epicentrum zachorowań. Wierzę, że będzie dobrze. A teraz wrócę do swoich wrażeń z zeszłorocznej wyprawy.

Będąc rok na urlopie macierzyńskim z Miśką postanowiłam zrobić wiele rzeczy, na które normalnie nie miałam czasu. Dlatego, gdy w sierpniu zeszłego roku zaprosiła mnie do siebie moja przyjaciółka mieszkająca w Mediolanie pozostało tylko ustalić termin. I spakować Miśkę.

Zacznę od aspektów praktycznych. Z Katowic są bezpośrednie połączenia (Ryanair, Wizzair) z leżącym niedaleko Mediolanu Bergamo. Bilet w jedną stronę kosztował nas 35 PLN (uwaga, niemowlę, mimo że leci na kolanach też płaci tę cenę!). W cenie jest jedynie mała torebka lub plecak. My leciałyśmy we trójkę, więc dokupiłyśmy sobie 1 bagaż kabinowy. W sumie za lot w dwie strony, 2 osoby dorosłe, niemowlę i bagaż kabinowy zapłaciłyśmy ok. 500 PLN.

Lot jest krótki (ok. 1,5 h), a lotnisko Orio al Serio w Bergamo niewielkie. Bez problemu znalazłyśmy autobus do Milano Centrale i za kwotę 8 E od osoby już po godzinie byłyśmy w centrum Mediolanu. Koleżanka, która nas zaprosiła mieszka w San Donato. Jest to niewielka miejscowość granicząca z Mediolanem. Dostałyśmy się tam metrem i to właśnie metro stało się naszym najczęściej używanym środkiem transportu przez kilka dni. San Donato przypomina trochę wielką sypialnię. Znajdują się tam głównie osiedla mieszkalne. Mimo że sporo tam bloków, całość jest przemyślana i ładnie zagospodarowana: nie przypomina raczej Kopernika w Gliwicach.

Niestety pogoda nam nie dopisała. Drugiego dnia po przyolcie udało nam się wybrać na krótki spacer po ścisłym Centrum Mediolanu: Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele.

mediolan1

W galerii znajduje się słynna mozaika przedstawiająca byka. Legenda głosi, że obrócenie się na pięcie na genitaliach byka przynosi szczęście.

mediolan2

Zatrzymałyśmy się też w kawiarni na tiramisu. Było drogo: za porcje tiramisu zapłaciłyśmy ok. 7 Euro. Szczęśliwie jak przystało na Włochy tiramisu było doskonałe.

Trzeciego dnia wybrałyśmy się zwiedzać jedną z największych atrakcji Mediolanu: Katedrę Narodzin Św. Marii. Katedra jest ogromna i częściowo w remoncie. Biorąc pod uwagę że katedra należy do największych kościołów na świecie, domyślam się że remont jest niekończący. Jest kilka typów biletów. Można zwiedzić samą katedrę, można kupić bilet łączony i zwiedzić jeszcze muzeum, można także wybrać się na dach katedry. Z racji wózka zrezygnowałyśmy z dachu i innych muzeów, ograniczając się jedynie do katedry. W samej katedrze moją uwagę zwróciła przepiękna posadzka oraz jeden z ołtarzy. Wyróżniał się na tle pozostałych w liczącej prawie 500 lat katedrze, gdyż powstał w roku 1972.

mediolan3

Z katedry wybrałyśmy się do galerii Vittorio Emmanuele. Nie, nie na zakupy. Wybrałyśmy się na wystawę poświęconą pracom Leonarda da Vinci. Można było zobaczyć m.in. modele wykonane na podstawie szkiców mistrza. Można także było przyjrzeć się ostatniej wieczerzy (nie oryginalnej, gdyż ta znajduje się w bazylice Santa Maria delle Grazie, a bilety rezerwować należy z dużym wyprzedzeniem) ale prezentacji multimedialnej. Oglądana w specjalnych okularach, pokazuje najdrobniejsze szczegóły dzieła. Udało nam się też zobaczyć słynną La Scalę, która z zewnątrz nie robiła absolutnie żadnego wrażenia i wybrać się na lody. I tu wrażenia były już duże, gdyż lody kosztowały 3,5 E za porcję (wielkości gałki).

Ostatniego dnia oddałyśmy się przyjemnością kulinarnym. Obiad zjadłyśmy w restauracji Nizza 2 w San Donato. Zamówiłam oczywiście risotto alla milanese. Polecam, choć nie jest to danie dla każdego. Po obiedzie pojechałyśmy znów na Duomo, skąd wybrałyśmy się na spacer do zamku Sforzów.

mediolan4

Tu wspomnę o rzeczach mniej przyjemnych. Otóż całe centrum Mediolanu jest pełne czarnoskórych, młodych mężczyzn próbujących coś sprzedać. Pojedynczo nie są groźni, ale momentami zbierają się w grupę i wtedy stają się niebezpieczni. Ważne jest, aby nie oddalać się z miejsc, w których są turyści. My po zwiedzeniu dziedzińca zamku wybrałyśmy się na spacer parkiem. W pewnym momencie zauważyłyśmy że jesteśmy na ścieżce same, a jeden z mężczyzn, który wyraźnie nas obserwował zaczął za nami iść. Na końcu ścieżki siedział jego kolega. Odczuwałyśmy duży dyskomfort, zwłaszcza że byłyśmy z niemowlęciem w wózku. Gdy tylko doszłyśmy do najbliższego skrzyżowania ścieżek, chwyciłyśmy wózek, po schodach wpakowały się na mostek i wmieszały w grupę turystów. Tam już byłyśmy bezpieczne. Michalina zwróciła uwagę wszystkich turystów, którzy chcieli się z nią przywitać, a dwa podejrzani panowie w dalszym ciągu „patrolowali” parkowe alejki. Straciłyśmy ochotę na dalsze spacery i wróciły do San Donato.

Ostatnią rzeczą, o której chciałam wspomnieć w kontekście Mediolanu i całych Włoch jest jedzenie. Tu nawet w zwykłym dyskoncie kupimy bardzo dobre, lokalne produkty. Oregano nie jest przyprawą w saszetce: kupuje się suszone gałązki. Oliwki smakują inaczej, a moim przysmakiem stała się grillowana cukinia w oliwie dostępna w miejscowym Lidlu. Nie wspomnę już o winie. Najprzyjemniejszy w tym wszystkim jest fakt, że wyłączając miejsca najbardziej turystyczne ceny są całkowicie przystępne. W San Donato za duży obiad dla dwóch dorosłych osób z deserem zapłaciłyśmy niecałe 20 Euro.

Pandemia się kiedyś skończy. Życie wróci do normy zarówno u nas, jak i w Lombardii. Biorąc pod uwagę niską cenę, krótki lot oraz mnogość atrakcji Mediolan wraz z nieodległym Bergamo mogą być wspaniałym miejscem na jesienny, przedłużony weekend.

Najciekawsze szlaki Tatr słowackich.

Jakiś czas temu pisałam o naszym wjeździe na Tatrzańską Łomnicę, będącą niewątpliwie jednym z symboli Tatr słowackich. Dziś chciałam napisać o kilku innych bardziej znanych trasach. Są to jednak trasy wymagające dość dobrej kondycji.

  1. Rysy. W zeszłym roku pierwszy raz w życiu byłam na Rysach. Jakoś się nigdy wcześniej nie złożyło, mimo że wielokrotnie się przymierzałam. Rysy zdobyłam od strony słowackiej, uchodzącej za łatwiejszą. Faktycznie, sam szlak nie nastręczał większych trudności, był jednak dość wyczerpujący. Startując z parkingu zrobiłam jakieś 1300 metrów różnicy poziomów, a to już coś. Plusem trasy są dwa schroniska, w tym Chata pod Rysami- najwyżej położone tatrzańskie schronisko. Pierwszy odcinek szlaku to asfalt do Popradskiego Plesa, nic ciekawego. Następnie typową, tatrzańską ścieżką dochodzimy do Żabich Ples znajdujących się na wysokości 1800m.n.p.m. Kolejny odcinek jest jednym z ciekawszych, gdyż trasa wiedzie w skałach i momentami jest ubezpieczona żelaznymi stopniami, klamrami i łańcuchami. Następnie mijamy Chatę pod Rysami i dochodzimy do przełęczy Waga. Stąd już prosta droga na Rysy. Ostatni odcinek jest dość stromy, z elementami wspinaczki. Potem już tylko piękne widoki:rysyByłam niestety tylko na słowackim wierzchołku Rysów (2503 m.n.p.m), tłumy na wierzchołku polskim skutecznie mnie zniechęciły.
  2. Czerwona Ławka. Jeden z bardziej znanych szlaków w słowackich Tatrach Wysokich, bywa nazywany słowacką Orlą Percią. Nie zgadzam się z tym kompletnie. Czerwona Ławka to przełęcz, na którą wiedzie szlak, w ostatnim odcinku ubezpieczony. Łańcuchy są tu jednak mocno na wyrost. Nie zmienia to jednak faktu, że sam szlak jest bardzo przyjemny. Przeszliśmy go w 2013 roku. Zrobiliśmy to jednak nie do końca klasycznie i tę trasę chciałabym polecić. Wystartowaliśmy ze Starego Smokowca, po drodze mijając chaty: Bilikovą, Zamkowskiego i Theryego. Przeszliśmy przez Czerwoną Ławkę, zeszli do Zbójnickiej Chaty i tu zostali na noc. Zazwyczaj turyści tego nie robią, tylko wracają do Smokowca Doliną Staroleśną. My drugiego dnia ruszyliśmy znowu w górę: na przełęcz Rohatka, dalej na Polski Grzebień, zahaczyliśmy o Małą Wysoką:mala wysokaNastępnie zeszli Doliną Wielicką do Śląskiego Domu. Stąd już naszą nielubianą magistralą tatrzańską z powrotem do Smokowca.
  3. Krywań. Święta góra Słowaków. Trochę taki słowacki Giewont: nie najwyższy w całym paśmie, ale najbardziej znany. Krywań ma dość charakterystyczny kształt, spotkałam się z opisem że wygląda jak czapka Papy Smerfa. Kształt ten sprawia, że łatwo go rozpoznać na wszelkich panoramach. Na Krywań wystartowaliśmy z miejscowości Trzy Studniczki. Samo przejście nie jest trudne, a jedynie długie. No może przy szczycie tych trudności być trochę więcej, bo wspinamy się po skałach, ale nie powinno to stanowić problemu dla sprawnej fizycznie osoby. Pierwszy odcinek trasy, do rozstaju pod Krywaniem nie stanowi żadnego problemu. Potem pojawia się trochę wspinaczki po skałach i szczyt. Szczyt, z którego nie widzieliśmy absolutnie nic. Zejście ze szczytu do rozstaju pod Krywaniem odbywa się tą samą drogą. Dalej poszliśmy do Jamskiego Stawu i stamtąd do Trzech Studniczek wrócili magistralą tatrzańską. I właśnie wtedy chmury zniknęły i szczyt ukazał się nam w całej swojej wspaniałości:krywan

Jest jeszcze kilka tras, których nie przeszłam a chciałam. Jagnięcy szczyt, który w zeszłym roku zdobył Radek, Sławkowski szczyt no i oczywiście Gerlach (tu w grę wchodzi tylko wyprawa z przewodnikiem). W zeszłym roku byliśmy w Tatrach Słowackich po raz pierwszy od sześciu lat. Nie zdawałam sobie sprawy że aż tak długo. Na kolejny wyjazd nie mam zamiaru tyle czekać.

Beskid Śląski po czeskiej stronie.

Pierwszy jesienny weekend tego roku okazał się być niezwykle przyjemny. Nie chcieliśmy spędzać go w domu, ale jednocześnie nie potrafiliśmy zdecydować gdzie by się wybrać. Jeżeli jedziemy na jeden dzień, to naszym ograniczeniem jest długość jazdy samochodem w jedną stronę- maksymalnie dwie godziny. W grę wchodził Beskid Śląski, Mały, ewentualnie Żywiecki. Nic na co mielibyśmy ochotę, zbyt często tam bywamy. Wtedy przyszedł mi pomysł na Beskid Śląski, ale po czeskiej stronie. Trasa, którą podpowiedział nam tata Radka okazała się tak ciekawa, że postanowiłam się tym podzielić.

Dojechaliśmy do miejsca, które nazywa się Łomna Dolina. Już sama dolina zrobiła na nas duże wrażenie: była niezwykle zadbana. Przypominała bardziej niemieckie lub austriackie miasteczka niż czeską prowincję. Wystartować mieliśmy z miejsca o nazwie Tatinky. Tu jednak pojawił się problem: nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł i parkowanie okazało się niemożliwe. To była jedyna niedogodność tej wycieczki, ale przyznajmy- znacząca. Udało się nam zaparkować ok. kilometr dalej, więc doszedł spacer asfaltem.

Z Tatinek ruszyliśmy w stronę chaty Kamenec. Trasa wiodąca niebieskim szlakiem jest krótka, ale cały czas idziemy pod górę, Jest też dość przyjemna: szeroka w ładnym lesie, co rekompensuje niedogodność jaką jest dość duży ruch turystyczny. Dość duży ruch jest też w samej chacie, więc zatrzymujemy się na chwilę, w zasadzie dla Misi i ruszamy dalej.

kamenec

Naszym kolejnym celem jest szczyt Kozubova i znajdujący się nieco dalej hotel górski. Szlak początkowo wiedzie płaskim, zalesionym grzbietem, po czym staje się bardzo stromy- wspinamy się na szczyt Kozubovej. Szlak nie prowadzi na sam wierzchołek, choć oczywiście można na niego wejść. I od tego momentu zaczyna się najciekawsza część wycieczki, mianowicie widoki. Widzimy oczywiście czeski Beskid Śląski:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Małą Fatrę z charakterystycznymi Rozsutcem i Chlebem:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

a w oddali Tatry:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Trzeba przyznać że mieliśmy dużo szczęścia, bo tego dnia widoczność była naprawdę wyjątkowa.

Wracaliśmy tą samą trasą. Dopiero schodząc z Kozubovej zauważyliśmy jak bardzo strome podejście zrobiliśmy. Zatrzymaliśmy się jeszcze w chacie Kamenec licząc na coś do jedzenia, okazuje się jednak że została już tylko zupa czosnkowa. Szkoda, bo idąc w pierwszą stronę menu wydawało się być bardzo interesujące.

Po powrocie do domu sprawdziłam: z Zabrza, do miejscowości Dolni Łomna jest 112 km. To tylko 20 km dalej niż do Wisły, a biorąc pod uwagę remonty dróg, to pewnie godzinę krócej. To ostatecznie przekonuje mnie do kolejnych wyjazdów w Beskid Śląsko- Morawski.

Na dachu Tatr- Łomnicki Szczyt.

Tego roku tydzień wakacji spędziliśmy w słowackich Tatrach Wysokich. Dopiero na miejscu zdałam sobie sprawę, że nie byłam tutaj 7 lat! Jednym z naszych tegorocznych celów była Tatrzańska Łomnica- słowacki odpowiednik Kasprowego Wierchu, gdyż na szczyt prowadzi kolejka. W naszym przypadku była to jedyna wysokogórska wycieczka, na którą mogliśmy pozwolić sobie we czwórkę.

Zacznę od kwestii organizacyjnych. Bilety na Łomnicę należy kupić online, na stronie GOPASSNie ma co liczyć na zakup w dniu wjazdu, z pewnością wszystkie miejsca będą wykupione. Bilety można kupić do 6 dni wcześniej i są one na konkretną godzinę. Ale uwaga! Godzina ta jest godziną odjazdu kolejki kabinowej na trasie Skalnate Pleso- Łomnicki Szczyt! Do Skalnatego Plesa musimy się jeszcze dostać dwoma kolejkami gondolowymi (w sumie ok. 35 minut), lub podejść na piechotę (ok. 1,5h). Dodam jeszcze, że bilety zakupione przez Internet są zawsze kilka Euro tańsze. Nasze kosztowały 92 Euro a dwie dorosłe osoby, dzieci gratis. Tydzień wcześniej śledziliśmy prognozy pogody dla miejscowości Tatrzańska Łomnica i to dało efekt. Wjechaliśmy na szczyt w najpiękniejszy dzień naszego tygodniowego pobytu. Zaowocowało to pięknymi widokami:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Pobyt na szczycie to 40 minut. Przez ten czas można przespacerować się po samym szczycie, zrobić zdjęcia a także wypić kawę w znajdującym się tutaj barze. Na Łomnicę można także dostać się pieszo: jeżeli jesteśmy członkami klubu wysokogórskiego lub w towarzystwie uprawnionego przewodnika.

Po pobycie na szczycie polecam zatrzymać się w Skalnatej Chacie, która znajduje się nieco poniżej Skalnatego Plesa, przy czerwonym szlaku nazywanym Magistralą Tatrzańską.

skalnata chata

Schroniska słowackie są inne niż polskie. Bardziej przypominają schroniska alpejskie, czyli de facto są restauracjami, często z obsługą kelnerską. Tu jednak nie czuje się tego aż tak bardzo- schronisko jest niewielkie i przytulne. Restaurację w budynku kolejki radzę omijać- odgrzewane mrożonki na dużą skalę, za bardzo duże pieniądze.

Kilkakrotnie przymierzaliśmy się do wyprawy na Łomnicę, ale zawsze coś stanęło nam na przeszkodzie. Tym razem poszło idealnie, choć dwoje małych dzieci tego nie ułatwiało. Widoki były przepiękne i bardzo nam się podobało. A jednak tu nie wrócę. Bo choć wrażenia mam pozytywne, nie widzę sensu wjeżdżać tu drugi raz. To dla mnie jedna z tych rzeczy, które robi się raz w życiu. Byłam, zobaczyłam i wystarczy. Ale każdemu kto nie był polecam, zwłaszcza przy pięknej pogodzie.

Weekend w Alpach Bawarskich.

Gdy myślę o krajach alpejskich w pierwszej kolejności przychodzą mi na myśl Austria, Szwajcaria czy Włochy. Na ostatnim miejscu są Niemcy. Ostatni weekend czerwca spędziliśmy w Alpach Bawarskich. Miałam okazję przekonać się, jak dużą stratą jest pomijanie tej części Alp. Nie znaczy to jednak że widzę same plusy, ale o tym za chwilę.

Skąd w ogóle pomysł aby jechać na weekend 750 km z dwójką małych dzieci? Nasz wyjazd był wygraną małej Misi. Okazało się, że urodzona pod koniec 2018 roku Miśka była w tymże roku najmłodszym członkiem Alpenverein. Z tego tytuł otrzymała voucher dla całej rodziny na weekend w jednej z alpejskich wiosek. Nam pozostało wybrać miejsce. Zdecydowaliśmy się na niemieckie Ramsau, gdyż było to najbliżej położone, ciekawe miejsce.

Ramsau leży u podnóża szczytu Watzmann. Nie był on oczywiście w naszym zasięgu, ale zrobił na nas na tyle duże wrażenie, że chcemy na niego wrócić.

Mając bardzo ograniczoną ilość czasu, zaraz po przyjeździe wybraliśmy się na spacer do wąwozu Wimbachklamm. Mieliśmy już okazję być w podobnym wąwozie w Alpach Salzburskich 4 lata temu. Tym razem wąwóz był króciutki, ale spływająca woda była niesamowicie efektowna.

Przeszliśmy się jeszcze kawałek w górę doliny. Szlak był prosty i przyjemny. Po powrocie do hotelu próbowaliśmy uchwycić najpiękniejszy widok na szczyt Watzmana w zachodzącym słońcu.

watzmann

Na drugi dzień zaplanowaliśmy naszą jedyną, prawdziwie górską trasę. Podjechaliśmy do miejscowości Schoenau am Koeningsee i wjechali kolejką na szczyt Jenner. I tu najbardziej poczułam że jestem w Niemczech. Wjazd i zjazd ze szczytu kosztowały nas 54 Euro za dwie dorosłe osoby, dzieci gratis. Górna stacja kolejki jest tuż pod szczytem. Przeszliśmy się do austriackiego schroniska Carl von Stahl Haus. Ponieważ trafiliśmy na piękna pogodę spacer obfitował w niesamowite widoki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

carvonstahl

Z samego szczytu Jennera najpiękniej prezentuje się jezioro Królewskie:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po zjechaniu w dół kolejką przeszliśmy się do przystani, z której odpływają elektryczne stateczki wycieczkowe. Rejs po jeziorze zostawiliśmy sobie na ostatni dzień, ale chcieliśmy poznać miejscowość i sprawdzić czy na statku zmieści się wózek dziecięcy. Wózek się nie zmieści, a nas urzekło samo miasteczko:

schoenauamkonigsee

Ostatni dzień był bardzo krótki, ze względu na podróż do domu. Założyliśmy że musimy wyjechać z Niemiec najpóźniej o 13. W planach mieliśmy jeszcze rejs po jeziorze Królewskim. Ze względu na ograniczenie czasowe zdecydowaliśmy się na krótszą trasę, jedynie do kościoła św. Bartłomieja. Rejs kosztował 31E na dwie dorosłe osoby i trwał ok. 45 minut w jedną stronę. Dłuższa trasa prowadzi do jeziora Górnego, trwa ok. 1,5h i jest oczywiście droższa.

rejskonnigsee

Uczciwie muszę przyznać, że jezioro Królewskie piękniej prezentuje się patrząc na nie z góry, niż płynąc po nim statkiem. Sam rejs nie jest zbyt pasjonujący, a widoki nie powalają. Główną atrakcją rejsu jest gra na trąbce przez przewodnika w momencie gdy przepływamy obok gigantycznej ściany. Echo powtarza melodię podwójnie. Z miejsca do którego dopłynęliśmy można odbyć kilka ciekawych spacerów, my jednak z braku czasu zdecydowaliśmy się na obejrzenie kościółka i taplanie w wodzie (to Staś).

stbartholome

W czasie rejsu powrotnego nasze dzieci wzbudziły ogromne zainteresowanie wśród uczestników chińskiej wycieczki po Europie- wspólnym zdjęciom nie było końca. Gdy dopłynęliśmy do przystani skończył się nasz weekend, czekało nas już tylko 8 godzin drogi do domu.

Na koniec kilka praktycznych uwag. Niemcy są drogie. Niby wszyscy to wiemy, a jednak zdarza się zapomnieć, więc przypominam. Benzynę lepiej zatankować w Austrii. Co się zaś tyczy Austrii, to radzę przestrzegać przepisów drogowych, gdyż wcale nie trzeba być zatrzymanym przez policję aby dostać mandat. Mandaty przychodzą pocztą, czego sami boleśnie doświadczyliśmy miesiąc po powrocie (a piratami drogowymi raczej nie jesteśmy). Co do samego rejonu jeziora Królewskiego i Ramsau. Od właściciela obiektu, w którym się zatrzymaliśmy otrzymaliśmy karty. Uprawniają one do darmowego przejazdu autobusami a także obniżają o połowę cenę parkingów czy niektórych atrakcji. Warto o tym pamiętać, bo bez karty za 3h parkingu zapłaciliśmy 5E. Wybierając trasę wędrówki należy zwrócić uwagę na fakt, że trudności tras są oznaczone kolorami. I tak trasy najłatwiejsze to trasy niebieskie, trasy czerwone trudniejsze, natomiast trasy czarne to trasy trudne, często ferraty.

Planując górskie wojaże warto wyjść poza stereotyp Austrii jako najbliższego alpejskiego kraju. Bo choć Niemcy nie mają najwyższych ani najpiękniejszych Alp, my na pewno w nie wrócimy.

Ewa

Pomysł na tydzień w Beskidzie Żywieckim.

Koniec z Beskidem Śląskim, przenosimy się teraz na wschód, w Beskid Żywiecki. Tegoroczny pierwszy tydzień urlopu zamierzamy spędzić właśnie tam. Po raz kolejny stoi przed nami wyzwanie jak najlepszego zaprezentowania tego rejonu przed szczecińską częścią naszej rodziny. Dodatkowo planujemy zobaczyć atrakcje, na które często nie było czasu lub okazji.

Beskid Żywiecki jest wyższy i rozleglejszy niż Beskid Śląski. Jest też bardziej dziki i mniej zagospodarowany. Trudno o idealną bazę wypadową, nie ma miejscowości, która znajdowałaby się niejako „w środku”. Jest natomiast kilka większych ośrodków. My zdecydowaliśmy się na Węgierską Górkę. Jest to miejscowość na granicy Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, niemniej oferuje nam to czego oczekujemy. Dużą bazą noclegową może pochwalić się także Korbielów, głównie za sprawa dużego ośrodka narciarskiego znajdującego się na Pilsku oraz Zawoja, miejscowość leżąca u stóp Babiej Góry, królowej Beskidu Żywieckiego.

Najważniejszą częścią naszych wakacji będą oczywiście górskie wędrówki. W tej chwili mam zaplanowanych pięć tras, które w mojej opinii są najciekawsze. Myślę że zaczniemy od Rycerzowej. Jest to dość niepozorny, ale bardzo klimatyczny szczyt w zachodniej części pasma, z charakterystyczną bacówką.

rycerzowa_bz

Pod szczytem jest sporo otwartej przestrzeni, a to gwarantuje piękne widoki. Pamiętam że podczas mojego pierwszego pobytu tu w zimie 2010 widziałam stąd Tatry. Niby nic nadzwyczajnego, ale miało to miejsce w środku nocy, przy pełni księżyca. Szlaki na Rycerzową nie są bardzo wymagające, więc będzie to dobre miejsce na rozgrzewkę. Na hali przed bacówką odbywa się co roku turniej siatkówki górskiej- zawodnicy grają z plecakami turystycznymi na plecach.

Pozostajemy w tym rejonie podczas kolejnej wycieczki, celem której będzie Wielka Racza. Byłam tu tylko raz, w zimowej szacie, jestem więc ciekawa jak to miejsce prezentuje się latem. Na słowackiej stronie Wielkiej Raczy znajduje się dość znany ośrodek narciarki.

Zakładam że kolejną wycieczką będzie rejon Romanki, Rysianki i Lipowskiej. Szlaków jest tu tak wiele, że będziemy musieli chwilę poświęcić aby się na coś zdecydować. Ja oczywiście będę optować za przejściem przez halę Boraczą z najsłynniejszymi jagodziankami w rejonie.

rysianka_bz

Beskid Żywiecki jest uboższy jeśli chodzi o zorganizowane atrakcje. Szczęśliwie nie znajdziemy tu nic na miarę Leśnego Parku niespodzianek w Ustroniu. Myślę jednak, że przynajmniej jeden dzień przeznaczymy na niegórskie atrakcje. Mam tu na myśli Żywiec z pałacem Habsburgów oraz browarem i forty w Węgierskiej Górce. Są to atrakcje, na które nigdy nie było czasu lub okazji, więc to powinien być dobry moment.

Czas na Babią Górę, czyli wspomnianą już królową Beskidu Żywieckiego. Ten szczyt koniecznie trzeba zdobyć idąc Percią Akademików, czyli żółtym szlakiem od schroniska w Markowych Szczawinach. Może to być wyzwanie, zważywszy że najmłodsza uczestniczka będzie mieć niecałe 8 miesięcy, ale zakładam że jak najbardziej osiągalne. Tu muszę przyznać, że choć Perć Akademików to najciekawsze i najbardziej znane podejście, to mnie osobiście rozczarowało. Dwie klamry i kawałek łańcucha na niewielkiej ilości skałek. No i mam nadzieję zobaczyć wreszcie jakieś widoki, gdyż na Babiej Górze widywałam głównie mgły:

babia_bz

Ostatnim zaplanowanym punktem jest oczywiście Pilsko. Jest to jeden ze szczytów, który oferuje najpiękniejsze widoki na Tatry:

pilsko_bz

Zakładam również że będziemy już trochę zmęczeni (chodzenie z niemowlakiem męczy bardziej niż bez), a w przypadku Pilska można pokonać odcinek drogi kolejką krzesełkową.

Tyle założeń, zobaczymy jak pójdzie z realizacją. Beskid Żywiecki jest w tym roku rozgrzewką przed Tatrami, kolejny tydzień planujemy w miejscowości Nowa Leśna u podnóża słowackich Tatr Wysokich. Ale to już zupełnie inny temat.

6 dni w Wiśle, dzień 5 i 6.

Dzień piąty to dość krótka trasa, ale i czasu było mniej niż zazwyczaj, gdyż wypadał 15 sierpnia więc rano wybraliśmy się do kościoła. Był to zabytkowy kościół znajdujący się niedaleko Łabajowa, z którego prowadziła nasza dzisiejsza trasa. Kościół jest o tyle ciekawy że jego drewniana wieża pochodzi z szesnastego wieku, natomiast sam kościół powstał w wieku dwudziestym.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po mszy zatrzymaliśmy się by podziwiać jeden z największych wiaduktów kolejowych w Polsce znajdujący się właśnie nad doliną Łabajowa. Trasa, którą wybraliśmy wiodła w górę niebieskim szlakiem narciarskim, w dół natomiast zielonym szlakiem turystycznym. Ja podjechałam kolejką. Pamiętam że raz w życiu byłam tu na nartach. Nie lubię Stożka jako ośrodka narciarskiego, bo nie ma tu dla mnie trasy. Niebieska jest za łatwa (wiedzie de facto drogą), czarna za trudna. W lecie ze stoku korzystają ekstremalnie rowerzyści (tak nazywam amatorów downhillu). Uwaga organizacyjna dla chcących podjechać jak najwyżej samochodem. Ostatni, duży parking jest słabo oznakowany, dlatego warto jechać do końca nawet jak skończy się asfalt. Dopiero zakaz ruchu informuje nas że dalej jechać nie można. Podejście niebieskim szlakiem narciarskim okazało się tak łatwe, że pierwszy członek naszej grupy wszedł zanim ja zdążyłam wjechać kolejką. Ze stacji kolejki przeszliśmy się na Kyrkawicę– dużą wychodnię skalną. W Beskidzie Śląskim tak duże wychodnie skalne są rzadkością. Dodatkowo część mojej rodziny miała niezłą zabawę podczas wspinaczki. Trasę w dół również pokonałam kolejka, piechurzy natomiast zdobyli sam szczyt Stożka. Teoretycznie zielony szlak omija szczyt, ale jest na niego ścieżka. Podejście i zejście uświadomiło im dlaczego góra nosi taką a nie inną nazwę:) Całą opisaną pętlę można normalnie zrobić w około 2-2,5 h więc nie jest to wyczerpujące. Polecam tę trasę na dni, gdy akurat nie mamy ochoty sprawdzać granicy swoich możliwości, a jedynie miło spędzić czas w górach.

Ukoronowaniem naszego pobytu w Wiśle było zdobycie najwyższego szczytu szczytu Beskidu Śląskiego jakim jest Skrzyczne. Dla mnie była to kolejna wycieczka kolejką. Reszta mojej rodziny wybrała klasyczny niebieskich szlak prowadzący ze Szczyrku. Co do kolejki to muszę przyznać że choć jest wyremontowana, to jej cena nie zachęca do korzystania (49 PLN przejazd w obie strony). Skrzyczne to ponad 1200 m n.p.m., a niebieski szlak to około 700 m przewyższenia. Było to zdecydowanie największe wyzwanie dla trzy i pół letniego wówczas Stasia. Choć ma na swoim koncie wiele szczytów, ten był zdecydowanie najambitniejszy. Jest to również raj dla paralotniarzy, niech więc nie zdziwią was widoki młodych ludzi z gigantycznymi plecakami wjeżdżających w górę kolejką. Na szczycie podziwiać możemy widoki, a służy temu specjalna platforma widokowa. Widać stąd jezioro Żywieckie, pobliskie pasmo Klimczoka i ma góry, a także dalsze szczyty Beskidu Śląskiego jak opisany już Równica oraz Czantoria.

skrzyczne widok2

skrzyczne widok1

Jest tu także schronisko, zawsze zatłoczone i nie oferujące nic specjalnego. Po dłuższym pobycie na górze nasza grupa podzieliła się na dwie. Radek, Staś i ja zaczęliśmy schodzić trasą narciarska (Ondraszek), natomiast moi kuzyni udali się grzbietem w stronę małego Skrzycznego i przełęczy Salmopolskiej. Jest to piękna trasa, niemniej wymaga trochę logistycznej kombinacji, gdyż zejście z Salmopolu byłoby wyjątkowo nudne i nieprzyjemne (ruchliwa szoda). Dzięki temu że my zeszliśmy do Szczyrku, zapętlenie nie było konieczne: Radek i ja podjechaliśmy dwoma samochodami na Salmopol, skąd wszyscy wróciliśmy do Wisły. Rzeczą wartą uwagi jest kolejna duża i znana wychodnia skalna w Beskidzie Śląskim jaką jest Malinowska Skała.

malinowska skala

Kolejną rzeczą o której chciałam powiedzieć jest nowy ośrodek narciarski powstający w miejscu dawnego GONu a później GATu. Byliśmy świadkami budowy nowej kolejki krzesełkowej z hali Skrzyczeńskiej na Zbójnicka Kopę. Cieszy mnie że narciarstwo odradza się w Szczyrku, z drugiej jednak strony mam poczucie że teren ten jest zbyt mocno zagospodarowany. Wiem że budowa infrastruktury narciarskiej to duża ingerencja w przyrodę, ale w tym miejscu wydaje się być już za duża i razi nawet mnie- zapalonego narciarza. Taka też była refleksja mojego kuzyna po pierwszej w jego życiu wizycie w Beskidzie Śląskim- jest to obszar bardzo wyeksploatowany.