Mediolan

Słowo wstępu. Tekst zaczęłam pisać dwa miesiące temu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to właśnie w Mediolanie rozpocznie się dla Europejczyków sytuacja, której doświadczamy dzisiaj. Trudno planować imprezy turystyczne, jeżeli w kraju mamy zamknięte granice i uziemione samoloty. Sama zastanawiam się co z moim dwutygodniowym urlopem zaplanowanym na przełom maja i czerwca. Tym bardziej jednak postanowiłam dokończyć ten tekst. Bo Mediolan to piękne miasto, którego niewielką część miałam okazję zobaczyć. To wspaniałe jedzenie i dobre wino. To także ekspresyjni i emocjonalni Włosi, których sposób bycia ma swój koloryt. Wierzę, że gdy już wszystko wróci do normy uda mi się jeszcze zwiedzić Lombardię. Zwłaszcza Bergamo: piękne zabytkowe miasto, będące teraz epicentrum zachorowań. Wierzę, że będzie dobrze. A teraz wrócę do swoich wrażeń z zeszłorocznej wyprawy.

Będąc rok na urlopie macierzyńskim z Miśką postanowiłam zrobić wiele rzeczy, na które normalnie nie miałam czasu. Dlatego, gdy w sierpniu zeszłego roku zaprosiła mnie do siebie moja przyjaciółka mieszkająca w Mediolanie pozostało tylko ustalić termin. I spakować Miśkę.

Zacznę od aspektów praktycznych. Z Katowic są bezpośrednie połączenia (Ryanair, Wizzair) z leżącym niedaleko Mediolanu Bergamo. Bilet w jedną stronę kosztował nas 35 PLN (uwaga, niemowlę, mimo że leci na kolanach też płaci tę cenę!). W cenie jest jedynie mała torebka lub plecak. My leciałyśmy we trójkę, więc dokupiłyśmy sobie 1 bagaż kabinowy. W sumie za lot w dwie strony, 2 osoby dorosłe, niemowlę i bagaż kabinowy zapłaciłyśmy ok. 500 PLN.

Lot jest krótki (ok. 1,5 h), a lotnisko Orio al Serio w Bergamo niewielkie. Bez problemu znalazłyśmy autobus do Milano Centrale i za kwotę 8 E od osoby już po godzinie byłyśmy w centrum Mediolanu. Koleżanka, która nas zaprosiła mieszka w San Donato. Jest to niewielka miejscowość granicząca z Mediolanem. Dostałyśmy się tam metrem i to właśnie metro stało się naszym najczęściej używanym środkiem transportu przez kilka dni. San Donato przypomina trochę wielką sypialnię. Znajdują się tam głównie osiedla mieszkalne. Mimo że sporo tam bloków, całość jest przemyślana i ładnie zagospodarowana: nie przypomina raczej Kopernika w Gliwicach.

Niestety pogoda nam nie dopisała. Drugiego dnia po przyolcie udało nam się wybrać na krótki spacer po ścisłym Centrum Mediolanu: Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele.

mediolan1

W galerii znajduje się słynna mozaika przedstawiająca byka. Legenda głosi, że obrócenie się na pięcie na genitaliach byka przynosi szczęście.

mediolan2

Zatrzymałyśmy się też w kawiarni na tiramisu. Było drogo: za porcje tiramisu zapłaciłyśmy ok. 7 Euro. Szczęśliwie jak przystało na Włochy tiramisu było doskonałe.

Trzeciego dnia wybrałyśmy się zwiedzać jedną z największych atrakcji Mediolanu: Katedrę Narodzin Św. Marii. Katedra jest ogromna i częściowo w remoncie. Biorąc pod uwagę że katedra należy do największych kościołów na świecie, domyślam się że remont jest niekończący. Jest kilka typów biletów. Można zwiedzić samą katedrę, można kupić bilet łączony i zwiedzić jeszcze muzeum, można także wybrać się na dach katedry. Z racji wózka zrezygnowałyśmy z dachu i innych muzeów, ograniczając się jedynie do katedry. W samej katedrze moją uwagę zwróciła przepiękna posadzka oraz jeden z ołtarzy. Wyróżniał się na tle pozostałych w liczącej prawie 500 lat katedrze, gdyż powstał w roku 1972.

mediolan3

Z katedry wybrałyśmy się do galerii Vittorio Emmanuele. Nie, nie na zakupy. Wybrałyśmy się na wystawę poświęconą pracom Leonarda da Vinci. Można było zobaczyć m.in. modele wykonane na podstawie szkiców mistrza. Można także było przyjrzeć się ostatniej wieczerzy (nie oryginalnej, gdyż ta znajduje się w bazylice Santa Maria delle Grazie, a bilety rezerwować należy z dużym wyprzedzeniem) ale prezentacji multimedialnej. Oglądana w specjalnych okularach, pokazuje najdrobniejsze szczegóły dzieła. Udało nam się też zobaczyć słynną La Scalę, która z zewnątrz nie robiła absolutnie żadnego wrażenia i wybrać się na lody. I tu wrażenia były już duże, gdyż lody kosztowały 3,5 E za porcję (wielkości gałki).

Ostatniego dnia oddałyśmy się przyjemnością kulinarnym. Obiad zjadłyśmy w restauracji Nizza 2 w San Donato. Zamówiłam oczywiście risotto alla milanese. Polecam, choć nie jest to danie dla każdego. Po obiedzie pojechałyśmy znów na Duomo, skąd wybrałyśmy się na spacer do zamku Sforzów.

mediolan4

Tu wspomnę o rzeczach mniej przyjemnych. Otóż całe centrum Mediolanu jest pełne czarnoskórych, młodych mężczyzn próbujących coś sprzedać. Pojedynczo nie są groźni, ale momentami zbierają się w grupę i wtedy stają się niebezpieczni. Ważne jest, aby nie oddalać się z miejsc, w których są turyści. My po zwiedzeniu dziedzińca zamku wybrałyśmy się na spacer parkiem. W pewnym momencie zauważyłyśmy że jesteśmy na ścieżce same, a jeden z mężczyzn, który wyraźnie nas obserwował zaczął za nami iść. Na końcu ścieżki siedział jego kolega. Odczuwałyśmy duży dyskomfort, zwłaszcza że byłyśmy z niemowlęciem w wózku. Gdy tylko doszłyśmy do najbliższego skrzyżowania ścieżek, chwyciłyśmy wózek, po schodach wpakowały się na mostek i wmieszały w grupę turystów. Tam już byłyśmy bezpieczne. Michalina zwróciła uwagę wszystkich turystów, którzy chcieli się z nią przywitać, a dwa podejrzani panowie w dalszym ciągu „patrolowali” parkowe alejki. Straciłyśmy ochotę na dalsze spacery i wróciły do San Donato.

Ostatnią rzeczą, o której chciałam wspomnieć w kontekście Mediolanu i całych Włoch jest jedzenie. Tu nawet w zwykłym dyskoncie kupimy bardzo dobre, lokalne produkty. Oregano nie jest przyprawą w saszetce: kupuje się suszone gałązki. Oliwki smakują inaczej, a moim przysmakiem stała się grillowana cukinia w oliwie dostępna w miejscowym Lidlu. Nie wspomnę już o winie. Najprzyjemniejszy w tym wszystkim jest fakt, że wyłączając miejsca najbardziej turystyczne ceny są całkowicie przystępne. W San Donato za duży obiad dla dwóch dorosłych osób z deserem zapłaciłyśmy niecałe 20 Euro.

Pandemia się kiedyś skończy. Życie wróci do normy zarówno u nas, jak i w Lombardii. Biorąc pod uwagę niską cenę, krótki lot oraz mnogość atrakcji Mediolan wraz z nieodległym Bergamo mogą być wspaniałym miejscem na jesienny, przedłużony weekend.

Dolomity, ferrata Strobel- czyli wakacji we Włoszech ciąg dalszy.

Poprzedni wpis zainspirował mnie do kolejnego w bardzo prosty sposób- z Wenecji pojechaliśmy do Cortiny d`Ampezzo, gdzie spędziliśmy tydzień. Naszym celem były ferraty. Tematem dzisiejszego wpisu będzie wycieczka na jedną z nich, w mojej ocenie najprzyjemniejszą- ferratę Michielli Strobel.

Nasza przygoda z tą ferratą zaczęła się w dość ciekawy sposób. Pewnego wieczoru zostaliśmy zagadnięci przez sąsiadów z namiotów obok (a była to jedenastoosobowa grupa Polaków), z których część postanowiła przejść rzeczoną ferratę. Wyszli rano, miało ich nie być 3 godziny a właśnie mijała 9 (słownie- dziewiąta) godzina jak ich nie ma. Mając już kilkudniowe doświadczenie w posługiwaniu się przewodnikiem Dariusza Tkaczyka (w szczególności interpretacji czasów przejść- widać nasi nowi znajomi jeszcze tej umiejętności nie posiadali) zapewniliśmy, że ich towarzysze z pewnością lada chwila się zjawią. Nie minęło pół godziny jak nasze słowa potwierdziły się, a nasi nowi sąsiedzi posiedli także kolejną, jakże niezbędą do przetrwania we Włoszech wiedzę- godziny zamknięcia sklepów są rzeczą świętą i zasada, że jeżeli jest popyt to pojawi się i podaż nie ma tu racji bytu. O godzinie 19 sklep na polu namiotowym zamykano, bez względu na to ile chcielibyśmy wydać.

Wracając do ferraty. Jak już pisałam, podobała mi się najbardziej, co nie znaczy że była idealna. Dużym mankamentem jest dojście do ferraty. Wydawać by się mogło, że to nie problem- ferrata znajduje się bardzo blisko kempingu Olympia, na którym się zatrzymaliśmy. Niestety blisko nie znaczy łatwo, prosto i przyjemnie- tak też było i w tym przypadku. Może to z powodu zmęczenia (w końcu był to 14 dzień mojego urlopu i trochę już miałam dość) ale podejście pod ścianę sypkim piargiem tak mi dało w kość, że zastanawiałam się czy nie zawrócić i nie spędzić dnia wylegując się przed namiotem. Pomysł ten całe szczęście nie doszedł do skutku i ruszyliśmy w górę. Klika widoków- na Col Rosę, szczyt na który również prowadzi bardzo przyjemna ferrata:

Na kemping Olymipa, na którym mieszkaliśmy:

Masyw Sorapis (po lewej) oraz leżąca w dole Cortina:

Myślę, że największą zaletą tej ferraty była jej trudność, a właściwie to brak trudności. Nie oznaczało to jednak nudy, podejście było naprawdę przyjemne i momentami obfitowało w dodatkowe atrakcje jak drabinki czy klamry:

oraz naprawdę piękne widoki- w dole Cortina, po prawej masyw Tofane:

Największą jednak atrakcją okazała się być pogoda która zafundowała nam burzę (a jak wiadomo burza na najeżonej żelastwem ferracie to nie lada atrakcja). Mieliśmy sporo szczęścia, bo burza dopadła nas gdy schodziliśmy w dół, w zasadzie to byliśmy już na przełęczy ale jeszcze lepiej byłoby, gdybyśmy wykazali się większym refleksem. Otóż gdy doszliśmy na szczyt było tam bardzo słowiańsko- oprócz nas byli tam Czesi i Rosjanie. Zrobiliśmy sobie dłuższy postój, zjedli śniadanie. W pewnym momencie na szczycie zostaliśmy sami, co tym bardziej nam odpowiadało, podziwialiśmy więc widoki na Cortinę i Tofane, sprawdzali zoom aparatu fotografując obiekty sportowe w Cortinie i nie zorientowali się, że nagłe zniknięcie pozostałych turystów ze szczytu może mieć coś wspólnego z nadciągającą burzą. Zebraliśmy się i biegiem w dół. Do przełęczy dotarliśmy jeszcze przed deszczem, ale dalej nie było szans. I cóż się okazało? Otóż mokry piarg jest dużo łatwiejszy w zejściu niż suchy. Wadą jest to że straszliwie brudzą się buty, ale samo zejście przypomina trochę chodzenie w ciężkim i mokrym śniegu. Tu Radek podczas zejścia piargiem:

Po dotarciu na pole okazało się, że w odpowiednich warunkach (nadciągająca burza, mokry piarg) czasy podane w przewodniku Dariusza Tkaczyka są nie tylko osiągalne, ale wręcz zawyżone;)

Była to nasza kolejna burza (dwa dni wcześniej burza z gradem dopadła nas przy zejściu z Tofany di Rozes), doszliśmy więc do wniosku że czas się zbierać i kolejnego dnia wyruszyliśmy w podróż powrotną do domu.

Ewa

Wenecja w jeden dzień, czyli wspomnień z wakacji ciąg dalszy

Był Gdańsk, o którym pisałam że przypomina mi Wenecję to teraz czas na Wenecję. To był mój pomysł, aby na zaplanowanej na tegoroczne wakacje trasie przez północne Włochy znalazła się Wenecja. Koleżanka powiedziała mi- będziesz rozczarowana. Nie jestem, ale o tym za chwilę.

Na Wenecję przeznaczyliśmy jeden dzień. Dni przed i po zajmowała nam podróż- do Wenecji dotarliśmy z Doliny Aosty, z Wenecji ruszyliśmy do Cortiny d`Ampezzo. Wcześniej przeczytałam chyba wszelkie możliwe strony pod hasłem „Wenecja w jeden dzień”. A jak przebiegał ten jeden dzień?

Zaczęliśmy od zbyt wczesnej pobudki. Piszę zbyt wczesnej, bo pomimo faktu że przed 7 rano byliśmy na nogach, nie było szans zjeść śniadania (chyba że zadowolilibyśmy się wczorajszym pieczywem)- sklep na polu otwierano o 8. Śniadanie musiało być szybkie, bo o 8,20 już czekaliśmy na przystanku autobusowym do Wenecji. Tu wypadałoby dodać, że zatrzymaliśmy się na kempingu kilkanaście km przed Wenecją, co nie zmienia faktu że był to najdroższy kemping w naszym życiu…

Ok. godziny 9 docieramy do Wenecji i wsiadamy w tramwaj wodny, który ma nas dowieźć do Placu św. Marka . Warto kupić mapkę za 2E, na której rozrysowane są wszystkie linie tramwajów wodnych bo to naprawdę najlepszy środek komunikacji oraz bilet dobowy (jeżeli oczywiście zamierzamy korzystać z tramwajów wodnych więcej niż do i z placu św. Marka). Moje pierwsze wrażenia:

Okazało się, że tramwaj dopływa tylko do mostu Ponte Rialto. Z wyjaśnionych po włosku przyczyn (których niestety z braku znajomości włoskiego nie znamy) musieliśmy wysiąść. Podążając za znakami Piazza San Marco, po mniejszych i większych perypetiach, dotarliśmy do Placu św. Marka a w zasadzie do Pałacu Dożów.

Nie pamiętam ile kosztował bilet, ale wierzcie mi- wejście do Pałacu Dożów warte jest każdych pieniędzy!!! Niestety w najwspanialszych miejscach nie można robić zdjęć:( Tyle udało mi się uchwycić:

Z samego zwiedzania pałacu zapamiętałam tylko, że ustrój polityczny Wenecji był więcej niż skomplikowany.

Kolejnym punktem była Bazylika św. Marka. Jej wnętrze mocno przypominało mi Hagia Sophia w Stambule.

Kolejnym punktem był obiad (a jak- spaghetti) na który wybraliśmy się do dzielnicy San Polo oraz spacer po okolicznych sklepach. I tu dopadło mnie wielkie rozczarowanie. Szkło Weneckie w większości z nich pochodziło z Chin!!! Prawdziwe szkło weneckie mieliśmy okazję podziwiać na Murano, które było naszym kolejnym punktem. Warto było się tam wybrać, gdyż oprócz piękna wąskich uliczek i romantycznych kanałów otrzymywaliśmy spokój, którego w samej Wenecji tak bardzo brak.

Ostatni punkt to Campanila- dzwonnica na Placu św. Marka. Wjazd na wieżę gwarantuje niezapomniane widoki na jedno z najbardziej atrakcyjnych turystycznie miast świata:

Co mogę doradzić osobom zastanawiającym się nad wyjazdem do Wenecji?? Jedno- jechać!!! Nie dajcie sobie wmówić że śmierdzi, że brzydko, że drogo (to akurat prawda, ale wszędzie jest drogo) czy że się rozczarujecie. Chcesz wiedzieć jak jest? Sprawdź to! Podczas mojego pobytu poziom wody w lagunie był naprawdę niski, a pomimo że był to środek lipca żadnego zapachowego dyskomfortu nie odczułam. Turyści? Owszem, jest ich dużo, ale nie mniej niż na Krupówkach w tym samym czasie. Ceny? Wysokie, ale pewnie więcej już tu nie przyjedziesz więc lepiej przymknąć oko. To mogę napisać z pełnym przekonaniem- zobaczyć Wenecję naprawdę warto.

 Ewa