Split

Wybierając się do Dalmacji nie miałam zbyt wielu planów: wyjazd zorganizowaliśmy praktycznie w niecały tydzień. Ale jeden plan miałam: Split.

Split jest stolicą regionu żupanija Splitsko- dalmatyńska, popularnie znanego jako Dalmacja Środkowa. Już w starożytności zachwycał: cesarz Dioklecjan wybudował tu swoją rezydencję, która do dziś jest jednym z najważniejszych punktów podczas zwiedzania Splitu.

Zacznę od informacji praktycznych. Parkowanie- dramat. Nie żebym liczyła na darmowy parking, niemniej równowartość ok. 90 PLN, którą przyszło nam zapłacić za 5h parkowania czyni Split najdroższym parkingiem z jakiego korzystałam (Bratysława z pamiętnym 1,5E za 0,5h spada na drugie miejsce). Mieliśmy spis parkingów w niewielkiej odległości od starego miasta, co oczywiście nic nie dało- wszędzie pełno. Musieliśmy zaparkować na parkingu tuż przy promenadzie, na którym miejsca były- zapewne ze względu na cenę. Tu po raz pierwszy odczuliśmy brak przywilejów, jakie normalnie daje zwiedzanie Chorwacji w październiku.

Zaparkowaliśmy i zapomnijmy o tym. Pierwsze wrażenia? Palmy.

Naszym celem był punkt widokowy, położony na wzgórzu niedaleko starego miasta. Choć podejście nie było przystosowane dla dziecięcych wózków, było warto:

Schodziliśmy inną drogą, klucząc między kamieniczkami z białego kamienia. Idąc w dół ze wzgórza, mijając urocze, ukwiecone budynki nasunęło mi się skojarzenie. Split przypominał mi Funchal- stolicę Madery.

Nadszedł czas na największą atrakcję: pałac Dioklecjana. Jest to dość nietypowy zabytek, trudno nawet określić jego granice, gdyż obrosły go późniejsze zabudowania miejskie. Teren dawnego pałacu stopniowo obudowywany był kolejnymi budynkami, przechodził także transformacje dziejowo- kulturowe. I tak m.in. pogańskie świątynie zamieniono na kościoły. Najsłynniejszą i dobrze zachowaną częścią pałacu jest perystyl.

W starożytności było to miejsce oficjalnych uroczystości. Zwiedzanie pałacu jest darmowe- jest on integralną częścią miasta, niemniej do niektórych atrakcji należy wykupić bilet. Mamy tu kilka opcji, w zależności od tego co nas interesuje. Ja zdecydowałam się na Katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wraz z wieżą oraz skarbiec.

Radek o żadnej wieży nawet nie chciał słyszeć. Dla takich osób są bilety obejmujące jedynie katedrę, w odpowiednio niższej cenie.

Następnym przystankiem był obiad. Typowo śródziemnomorski: stek z tuńczyka i domowe wino. I tu miłe zaskoczenie: ceny były przyzwoite. A to jak na Chorwację dość nietypowe.

Spędziliśmy jeszcze chwilę klucząc po uliczkach Splitu, zrobili urokliwe zdjęcia i ruszyli z powrotem w kierunku Zadaru.

Wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco Split jest z pewnością miejscem, które warto zobaczyć. Mam poczucie, że nie doświadczyłam nawet połowy jego uroków. Tym bardziej zachęcam Was do odwiedzenia tego miejsca: o wspaniałej, letniej i relaksującej atmosferze.

Ewa

Mediolan

Słowo wstępu. Tekst zaczęłam pisać dwa miesiące temu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że to właśnie w Mediolanie rozpocznie się dla Europejczyków sytuacja, której doświadczamy dzisiaj. Trudno planować imprezy turystyczne, jeżeli w kraju mamy zamknięte granice i uziemione samoloty. Sama zastanawiam się co z moim dwutygodniowym urlopem zaplanowanym na przełom maja i czerwca. Tym bardziej jednak postanowiłam dokończyć ten tekst. Bo Mediolan to piękne miasto, którego niewielką część miałam okazję zobaczyć. To wspaniałe jedzenie i dobre wino. To także ekspresyjni i emocjonalni Włosi, których sposób bycia ma swój koloryt. Wierzę, że gdy już wszystko wróci do normy uda mi się jeszcze zwiedzić Lombardię. Zwłaszcza Bergamo: piękne zabytkowe miasto, będące teraz epicentrum zachorowań. Wierzę, że będzie dobrze. A teraz wrócę do swoich wrażeń z zeszłorocznej wyprawy.

Będąc rok na urlopie macierzyńskim z Miśką postanowiłam zrobić wiele rzeczy, na które normalnie nie miałam czasu. Dlatego, gdy w sierpniu zeszłego roku zaprosiła mnie do siebie moja przyjaciółka mieszkająca w Mediolanie pozostało tylko ustalić termin. I spakować Miśkę.

Zacznę od aspektów praktycznych. Z Katowic są bezpośrednie połączenia (Ryanair, Wizzair) z leżącym niedaleko Mediolanu Bergamo. Bilet w jedną stronę kosztował nas 35 PLN (uwaga, niemowlę, mimo że leci na kolanach też płaci tę cenę!). W cenie jest jedynie mała torebka lub plecak. My leciałyśmy we trójkę, więc dokupiłyśmy sobie 1 bagaż kabinowy. W sumie za lot w dwie strony, 2 osoby dorosłe, niemowlę i bagaż kabinowy zapłaciłyśmy ok. 500 PLN.

Lot jest krótki (ok. 1,5 h), a lotnisko Orio al Serio w Bergamo niewielkie. Bez problemu znalazłyśmy autobus do Milano Centrale i za kwotę 8 E od osoby już po godzinie byłyśmy w centrum Mediolanu. Koleżanka, która nas zaprosiła mieszka w San Donato. Jest to niewielka miejscowość granicząca z Mediolanem. Dostałyśmy się tam metrem i to właśnie metro stało się naszym najczęściej używanym środkiem transportu przez kilka dni. San Donato przypomina trochę wielką sypialnię. Znajdują się tam głównie osiedla mieszkalne. Mimo że sporo tam bloków, całość jest przemyślana i ładnie zagospodarowana: nie przypomina raczej Kopernika w Gliwicach.

Niestety pogoda nam nie dopisała. Drugiego dnia po przyolcie udało nam się wybrać na krótki spacer po ścisłym Centrum Mediolanu: Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele.

mediolan1

W galerii znajduje się słynna mozaika przedstawiająca byka. Legenda głosi, że obrócenie się na pięcie na genitaliach byka przynosi szczęście.

mediolan2

Zatrzymałyśmy się też w kawiarni na tiramisu. Było drogo: za porcje tiramisu zapłaciłyśmy ok. 7 Euro. Szczęśliwie jak przystało na Włochy tiramisu było doskonałe.

Trzeciego dnia wybrałyśmy się zwiedzać jedną z największych atrakcji Mediolanu: Katedrę Narodzin Św. Marii. Katedra jest ogromna i częściowo w remoncie. Biorąc pod uwagę że katedra należy do największych kościołów na świecie, domyślam się że remont jest niekończący. Jest kilka typów biletów. Można zwiedzić samą katedrę, można kupić bilet łączony i zwiedzić jeszcze muzeum, można także wybrać się na dach katedry. Z racji wózka zrezygnowałyśmy z dachu i innych muzeów, ograniczając się jedynie do katedry. W samej katedrze moją uwagę zwróciła przepiękna posadzka oraz jeden z ołtarzy. Wyróżniał się na tle pozostałych w liczącej prawie 500 lat katedrze, gdyż powstał w roku 1972.

mediolan3

Z katedry wybrałyśmy się do galerii Vittorio Emmanuele. Nie, nie na zakupy. Wybrałyśmy się na wystawę poświęconą pracom Leonarda da Vinci. Można było zobaczyć m.in. modele wykonane na podstawie szkiców mistrza. Można także było przyjrzeć się ostatniej wieczerzy (nie oryginalnej, gdyż ta znajduje się w bazylice Santa Maria delle Grazie, a bilety rezerwować należy z dużym wyprzedzeniem) ale prezentacji multimedialnej. Oglądana w specjalnych okularach, pokazuje najdrobniejsze szczegóły dzieła. Udało nam się też zobaczyć słynną La Scalę, która z zewnątrz nie robiła absolutnie żadnego wrażenia i wybrać się na lody. I tu wrażenia były już duże, gdyż lody kosztowały 3,5 E za porcję (wielkości gałki).

Ostatniego dnia oddałyśmy się przyjemnością kulinarnym. Obiad zjadłyśmy w restauracji Nizza 2 w San Donato. Zamówiłam oczywiście risotto alla milanese. Polecam, choć nie jest to danie dla każdego. Po obiedzie pojechałyśmy znów na Duomo, skąd wybrałyśmy się na spacer do zamku Sforzów.

mediolan4

Tu wspomnę o rzeczach mniej przyjemnych. Otóż całe centrum Mediolanu jest pełne czarnoskórych, młodych mężczyzn próbujących coś sprzedać. Pojedynczo nie są groźni, ale momentami zbierają się w grupę i wtedy stają się niebezpieczni. Ważne jest, aby nie oddalać się z miejsc, w których są turyści. My po zwiedzeniu dziedzińca zamku wybrałyśmy się na spacer parkiem. W pewnym momencie zauważyłyśmy że jesteśmy na ścieżce same, a jeden z mężczyzn, który wyraźnie nas obserwował zaczął za nami iść. Na końcu ścieżki siedział jego kolega. Odczuwałyśmy duży dyskomfort, zwłaszcza że byłyśmy z niemowlęciem w wózku. Gdy tylko doszłyśmy do najbliższego skrzyżowania ścieżek, chwyciłyśmy wózek, po schodach wpakowały się na mostek i wmieszały w grupę turystów. Tam już byłyśmy bezpieczne. Michalina zwróciła uwagę wszystkich turystów, którzy chcieli się z nią przywitać, a dwa podejrzani panowie w dalszym ciągu „patrolowali” parkowe alejki. Straciłyśmy ochotę na dalsze spacery i wróciły do San Donato.

Ostatnią rzeczą, o której chciałam wspomnieć w kontekście Mediolanu i całych Włoch jest jedzenie. Tu nawet w zwykłym dyskoncie kupimy bardzo dobre, lokalne produkty. Oregano nie jest przyprawą w saszetce: kupuje się suszone gałązki. Oliwki smakują inaczej, a moim przysmakiem stała się grillowana cukinia w oliwie dostępna w miejscowym Lidlu. Nie wspomnę już o winie. Najprzyjemniejszy w tym wszystkim jest fakt, że wyłączając miejsca najbardziej turystyczne ceny są całkowicie przystępne. W San Donato za duży obiad dla dwóch dorosłych osób z deserem zapłaciłyśmy niecałe 20 Euro.

Pandemia się kiedyś skończy. Życie wróci do normy zarówno u nas, jak i w Lombardii. Biorąc pod uwagę niską cenę, krótki lot oraz mnogość atrakcji Mediolan wraz z nieodległym Bergamo mogą być wspaniałym miejscem na jesienny, przedłużony weekend.

Małe Karpaty, Devin i Bratysława.

Oboje z Radkiem jesteśmy oczarowani Bratysławą. Z jednej strony ma w sobie klimat atrakcyjnego turystycznie starego miasta, z drugiej nie jest przeładowana ruchem turystycznym jak np. Wiedeń. Planując wakacje w Małych Karpatach nie mogliśmy nie uwzględnić spędzenia czasu w Bratsławie. Moim marzeniem był rejs Dunajem i właśnie to marzenie udało nam się zrealizować.

Ofertę rejsów z Bratysławy po Dunaju można znaleźć tu. Najciekawszy jest oczywiście Wiedeń lub Budapeszt, ale są to wycieczki długie i wymagające. Zdecydowaliśmy się na rejs do ruin zamku Devin. Sam rejs trwał ok. 1,5h. Początkowo żegnamy się z Bratysławą mijając Zamek oraz liczne botele (hotele znajdujące się na wycieczkowych statkach zacumowanych wzdłuż nabrzeża), by za chwile podziwiać naddunajską przyrodę.

rejs_Devin

Byliśmy bardzo zaskoczeni tym, jak wiele osób kąpie się w Dunaju. To duża rzeka, przepływająca m.in. przez Regensburg oraz Wiedeń, a mimo to zachęca do kąpieli. Nam Polakom niezmiennie duża rzeka kojarzyć się będzie z czystością Odry lub Wisły, więc widok kąpiących się Słowaków i Austriaków oraz całych rodzin wypoczywających na piaszczystych nabrzeżach zaskakiwał.

Z przystani na zamek Devin jest ok. 1 km. Same ruiny nie są zbyt ciekawe, ale są przepięknie położone- w miejscu, gdzie Morawa wpada do Dunaju. Dunaj jest przepiękny, błękitny. Widać to na poniższym zdjęciu: wody Morawy łączą się z modrymi wodami Dunaju.

16._Ujcie_Morawy_do_Dunaju

Devin to wyjątkowe miejsce dla Słowaków. Zamek przez lata był ważnym punktem na szlaku handlowym do Budapesztu. Kluczowe było jego położenie: na wysokiej skale, u zbiegu dwóch rzek. Nie mniej ważnym punktem to miejsce było w okresie powojennym. To właśnie tutaj, przez wody Morawy prowadziła najkrótsza droga ucieczki na Zachód. Wielu próbowało, tych którym się nie udało upamiętnia postawiony tu pomnik. Muszę przyznać że pomimo swojej prostoty jest on niesamowicie wymowny.

P8215306

Wróćmy jednak na zamek. Zwiedzanie go kosztuje 5Eur/os. i nie można płacić kartą. Z tego powodu poznaliśmy tu dwójkę Polaków, którym wymieniliśmy złotówki na euro umożliwiając zwiedzenie ruin. Nie chcę powiedzieć że byliśmy tym zamkiem rozczarowani, choć to chyba najbardziej odpowiednie słowo. Może więc opiszę przebieg wydarzeń. Trafiamy do jednej z największych atrakcji turystycznych regionu i co zastajemy? Piękne wzgórze, jedna wieżyczkę (niedostępną- ładnie widoczną z dołu) oraz wybrukowane alejki, metalowe schody i kilka współcześnie odbudowanych pomieszczeń z wystawami. I to wszystko 5 Euro za osobę. W zamku absolutnie nie ma nic ciekawego poza przepięknymi widokami. To jednak zasługa płożenia a nie zabytkowej budowli, której powiedzmy sobie szczerze tu nie ma. Odbyliśmy przyjemny spacer i wrócili na statek powrotny do Bartysławy.

Devin

Po powrocie do Bratysławy wybraliśmy się na obiad i spacer po starym mieście. Tu chciałabym zwrócić uwagę, na różnicę pomiędzy znaną nam Polakom północną Słowacją (kraj żyliński), a rejonem południowo- zachodnim (kraje bratysławski i trnawski). Otóż są to widocznie zamożniejsze rejony: widać to po domach, sklepach, samochodach, ale także po podejściu do turystyki. Za posiłek w restauracji dla naszej trójki płaciliśmy rząd 30 Eur- czyli podobnie jak na Wyspach Kanaryjskich, choć taniej niż w Chorwacji. Na północy Słowacji (nie licząc doliny Demianowskiej w szczycie sezonu) jest to połowa tej kwoty. A i menu jest inne. Można co prawda zamówić bryndzowe haluszki (za 7, nie za 3E), ale znacznie mocniej widać wpływy austriackie. Ja najczęściej jadłam sznycel po wiedeńsku i niemiecką sałatkę ziemniaczaną. Chociaż tutaj był to sznycel słowacki, ze słowacką sałatką ziemniaczaną. Kolejną rzeczą, która zaskakuje to kompletny brak turystów z Polski. Są Austriacy i Czesi, Węgrzy oraz Niemcy. A Polaków nie ma. Przed każdą atrakcją turystyczną wypatrywałam polskich rejestracji, a tu nic. Zresztą nasz gospodarz potwierdził, że Polacy są rzadkością.

Nie zaskoczyło nas centrum Bratysławy, mieliśmy okazję dość dobrze zwiedzić je rok temu. Z nowych atrakcji wybraliśmy się zobaczyć niebieski kościół świętej Elżbiety.

ksciol_sw_Elzbiety

Nie jest to wiekowa świątynia, ale przykuwa uwagę oryginalnością.

Do Bratysławy ze Smolenic przyjechaliśmy autostradą, więc w drogę powrotną postanowiliśmy się wybrać lokalną trasą, polecaną nam przez naszego gospodarza. Wiedzie ona przez miejscowości Małokarpackiego Szlaku Winnego takie jak Pezinok czy Modra. Spodziewaliśmy się krajobrazu jak z pocztówek: skąpane w słońcu winnice, a w tle niewielkie wzniesienia Małych Karpart. Śliczne domki i niewielkie lokalne sklepy. Otóż nic z tego. Pezinok i Modra to przedmieścia Bratysławy, których widok odrzucał, no chyba że ktoś lubi podziwiać blokowiska. Przewodnik, który posiadamy utrzymuje co prawda że obie miejscowości mają jakieś przyjemne, stare i niewielkie ryneczki, nam jednak ani w głowie było ich szukać. Jak najszybciej chcieliśmy wrócić do Smolenic, do widoku zielonych wzgórz i znajdującego się na jednym z nich zamku. Na koniec moja rada dla wszystkich wybierających się w ten region. Jeżeli nie chcecie wypoczywać w mieście, szukajcie noclegów na północ od miejscowości Dubova. Inaczej można się znaleźć w pobliżu bratysławskiego odpowiednika osiedla Tysiąclecia, a to chyba nie jest najlepsza wakacyjna perspektywa.

Ewa

Wiedeń wybrane atrakcje

Nie wiem ile dni jest potrzebnych aby zwiedzić wszystkie atrakcje Wiednia, ale 3 to stanowczo za mało! Wiedeń był pierwszym etapem naszych tegorocznych wakacji, a pierwszym etapem Wiednia był Prater. Prater to ogromne, wesołe miasteczko z młyńskim kołem, będącym jednym z symboli Wiednia- od tej atrakcji zaczęliśmy. Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 10E, dwulatek bezpłatnie.

prater1
Co do wrażeń, to muszę przyznać że mam mieszane uczucia. Widok na miasto jest przepiękny i oczywiście wart zobaczenia, ale poza tym? Przejażdżka nie jest zbyt emocjonująca, robi się tylko jedno okrążenie i to „czkawką”- koło zatrzymuje się co wagonik, aby wpuścić pasażerów. Nie chciałabym jednak nikogo zniechęcać, to jest moje subiektywne odczucie, a po takich rozreklamowanych atrakcjach często spodziewamy się nie wiadomo czego. Dla mnie najciekawsze w tej przejażdżce okazało się wypatrzenie kolejnej atrakcji- gigantycznej karuzeli łańcuchowej. Nie jestem jakimś szczególnym fanem mocnych wrażeń, ale przejażdżki na wysokości 95m nie potrafiłam sobie odmówić.

Czym byłby Wiedeń bez sznycla po wiedeńsku? Na obiad wybraliśmy się do restauracji leżącej dwie przecznice dalej. Jej opis znaleźliśmy w Internecie, jako restauracji tradycyjnej i serwującej dania w atrakcyjnej cenie. Za dwa drugie dania, zupę oraz piwo zapłaciliśmy niecałe 30E, co jak na warunki wiedeńskie jest ceną bardzo atrakcyjną.

Kolejny dzień spędziliśmy w ogrodzie zoologicznym. Naszym celem były misie panda, ale Stasiowi najbardziej podobały się lemury.

wiede_zoo1
Wiedeńskie zoo jest najstarszym w Europie, niegdyś było to carskie zoo. Niestety jest też horrendalnie drogie- za dwie dorosłe osoby zapłaciliśmy 37E (dwulatek bezpłatnie).

Następnego dnia udaliśmy sie w stronę zabytkowego centrum miasta. Tu warto zaznaczyć, że po Wiedniu najlepiej przemieszczać się komunikacją miejscą, w szczególności metrem. Najlepiej kupić bilet kilkudniowy i korzystać do woli. W Wiedniu brak jest historycznego starego miasta- w połowie XIXw. centrum zostało przebudowane tak, by stać się nowoczesną (jak na owe czasy) metropolią. Wtedy też powstały słynne aleje, określane mianem ringu, przy których mieszczą się najważniejsze budynki jak opera, od której zaczęliśmy. Dalej obejrzeliśmy pozostałe sztandarowe atrakcje Wiednia: katedrę św. Szczepana z obowiązkowym wjazdem na wieżę, zabytkowe kościoły i cerkiew oraz Hofburg- dawną cesarską rezydencję.

wiede2

Największe wrażenie zrobił na mnie barokowy kościół św. Piotra. Kościół ten to kwintesencja baroku, wręcz kapie złotem i ornamentami.

peters_kirche

Hofburg zwiedzaliśmy z audioprzewodnikiem w języku polskim. Wystawa, na którą się zdecydowaliśmy poświęcona była m.in. legendarnej cesarzowej Austrii Elżbiecie Bawarskiej, znanej jako Sissi. Historia Elżbiety niewiele ma jednak wspólnego z lukrowaną opowieścią przedstawianą w filmach. Sympatia Austriaków do cesarzowej też jest raczej wykreowana- za życia nie cieszyłam się ona ani zrozumieniem, ani uznaniem otoczenia, ani miłością poddanych. Legenda, jaka jej dziś towarzyszy jest raczej wynikiem tragicznej śmierci cesarzowej- została zasztyletowana przez włoskiego anarchistę, który po prostu chciał zabić kogoś znanego.

Ostatniego dnia wybraliśmy się do Belwederu- pałacu będącego arcydziełem architektury baroku, mieszczącego obecnie galerię sztuki. Najsłynniejszą częścią tej galerii są obrazy Gustawa Klimta, ze słynnymi „Pocałunkiem” oraz „Judytą”. Powiedziałam sobie, że nie wyjadę z Wiednia, dopóki ich nie zobaczę. Oprócz Klimta zobaczyć można m.in Van Gogha i Moneta, a także jeden z najbardziej znanych portretów Napoleona. Wizytę w Belwederze polecam każdemu, kto choć trochę interesuje się sztuką lub po prostu lubi podziwiać piękno.

belweder

W drodze do samochodu zajrzeliśmy jeszcze do kościoła św. Karola. Zaintrygowała nas monumentalna budowla, choć 16E za wstęp (2 osoby) nieco ostudziło entuzjazm. Koścół ma przepiekny, barokowy wystrój (nie tak piękny i bogaty jak wspomniany już kościół św. Piotra), a jego główną atrakcją są freski. Pomimo że freski zdobią kopułę, dane nam było obejrzeć je z bliska. Otóż w kościele zamontowana jest winda, którą wjeżdża się pod samą kopułę szczytową. Ostatni etap pokonuje się po schodach- 111 drewnianych stopniach. Freski są przepiękne, choć jeszcze większe wrażenie robi spojrzenie z drewnianej platformy w dół oraz świadomość gdzie się znajdujemy.

karls_kirche

Wybierającym się do Wiednia chciałabym polecić tę stronę.

Jest to poradnik gdzie w Wiedniu zjeść niedrogo i smacznie, z którego sami korzystaliśmy. Spróbowanie lokalnej kuchni to dla mnie część zwiedzania, dlatego serdecznie polecam, aby w Wiedniu skusić się na sznycla po wiedeńsku.

Ewa

Wakacje 2017- plany i niespodzianki

Tegoroczne wakacje miałam z grubsza zaplanowane już w lutym. Z inicjatywy moich kuzynów kilka dni mieliśmy spędzić w Wiedniu, a następnie tydzień w Małej Fatrze. Radek śmieje się, że nigdy nie wymyśliłby takiego połączenia, a połączenie okazało się bardzo udane. O Małej Fatrze pisałam już tu, o Wiedniu z planuję osobny wpis. W tym tekście chciałabym napisać o dwóch miejscach, których nie planowaliśmy (albo raczej planowaliśmy tak trochę;)) a okazały się strzałem w dziesiątkę.

Pierwszym punktem na naszej trasie było austriackie miasteczko Poysdorf. Miasteczko leży kilkanaście kilometrów od granicy z Czechami i przebiega przez nie trasa na Wiedeń. Przejeżdżaliśmy przez nie wielokrotnie, jednak nigdy nie było okazji, aby się zatrzymać. Miasteczko samo w sobie jest urokliwe, a dodatkowo słynie z produkcji wina. Dla wielbiciela niemieckich win przystanek obowiązkowy.

poysdorf1

Nasz krótki (ok. 2h) pobyt w miasteczku zaczęliśmy od wizyty w sklepie z winami. No i trzeba przyznać, że trudno nam było coś wybrać- wybór był ogromny.

Ceny win zaczynały się od 6E, a przeważały białe wina wytrawne.W sklepie oczywiście można spróbować wybranych win. My zdecydowaliśmy się na dwa białe, półsłodkie wina, po 9E za butelkę. Jedno próbowałam (było to jedyne półsłodkie wino, które było przewidziane do degustacji), a drugie kupiliśmy w ciemno. Dodatkowo kupiliśmy sok z czerwonych winogorn (traubensaft). Taki sok produkowany w winnicach smakuje zupełnie inaczej niz winogronowe napoje w kartonikach dostępne w naszych sklepach. W 1995 roku, jako dziecko byłam w Niemczech, w Nadrenii- Palatynat, która również jest regionem winnym. Z tamtych czasów zapamiętałam smak winogronowego soku, jakiego nigdy wcześniej i nigdy później nie piłam. I tak właśnie smakował sok z winiarni w Poysdorfie. Polecam każdemu, kto miałby okazję spróbować takiego specjału.

Po zakupach wybraliśmy sie na spacer po miasteczku. Przeszliśmy kilka urokliwych uliczek oraz zajrzeli do kościoła. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć, które niestety nie oddały uroku tego miejsca, a następnie ruszyli na Wiedeń.

poysdorf2

Drugim miejscem, o którym chciałabym napisać jest Bratysława. Nasza trasa z Wiednia w Małą Fatrę prowadziła przez Bratysławę. Przywnam, że nie byłam szczególnie zachęcona perspektywą zwiedzania miasta, zatrzymaliśmy się po prostu na obiad. Pierwsze wrażenia nie były najlepsze- horrendalnie drogi parking (1,5E za pół godziny) oraz ruch charakterystyczny dla dużego miasta. Otóż nic bardziej mylnego! Bratysława okazała się jednym z najbardziej urokliwych miast, jakie dane mi było odwiedzić.

W informacji turystycznej dostaliśmy mapkę z zaznaczonymi największymi atrakcjami i tą trasą ruszyliśmy. I tak spacerowaliśmy po nieśpiesznym starym mieście, pełnym urokliwych knajpek oraz sklepików z pamiątkami:

bratysawa1

zaglądali do kościołów:

bratysawa2

i cieszyli się niespieszną atmosferą starego miasta. Podobnie jak w Poysdorfie nasz pobyt nie był dlugi, jednak należał do najprzyjemniejszych oraz najbardziej zaskakującyh momentów naszego urlopu.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni przejechalismy ponad 1000km po trzech krajach. W najbliższym czasie postaram się podzielić wszystkimi wrażeniami, jakie towarzyszą nam po tej podróży.

Ewa

P.S. Jeden z moich czytelników (pozdrawiam Cię, Grzesiu!) powiedział że chętnie widziałby na naszym blogu więcej informacji praktycznych. Postanowiłam więc coś w tym kierunku zmienić, nie chciałabym jednak zatracić formy i założenia jakie wspólnie z Radkiem przyjęliśmy. Dlatego informacje praktyczne, które będę linkować będą praktyczne na swój sposób. Pod tym tekstem chciałabym się podzielić namiarem na winiarnię, w której robiliśmy zakupy- wysyłają do Polski:)

http://shop.weinmarkt-poysdorf.at

Spacer po Salsburgu

Dzisiaj tekst trochę sentymentalny. Otóż dwa lata temu wróciliśmy z pierwszej z zagranicznych wojaży Stasia. Tydzień spędziliśmy w Austrii, w okolicach Salsburga. Jest to przepiękny rejon, a o niektórych atrakcjach pisałam już tu i tu. Dziś tak mnie jakoś naszło, aby przypomnieć sobie sam Salzburg, zwłaszcza że to przepiękne miasto, wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco.

salzburg_1

Zacznę od kwestii organizacyjnych, mianowicie parking. Zaparkować w centrum Salzburga to żaden problem- są duże wielopoziomowe parkingi. Trzeba jednak liczyć się z opłatą rzędu kilkunastu euro za kilka godzin postoju. Coś za coś.

Spacer zaczęliśmy od kościoła św. Kajetana. Dalej nasza trasa wiodła w stronę ścisłego centrum, skąd podziwiać można najbardziej charakterystyczny dla Salsburga budynek- twierdzę Hohensalzburg.

salsburg

Twierdzę można zwiedzać- na górę wjeżdża się kolejką, a bilety kosztuję ok. 10E. My zwiedziliśmy jedynie znajdujące się na dole katakumby. I gdybym w tym miejscu miała podsumować wycieczkę po Salzburgu w dwóch słowach, to byłyby to słowa: kościoły i Mozart. Kolejnymi odwiedzanymi przez nas kościołami były:

Kościół św. Piotra:

kosciol_sw_piotra

Katedra św. Ruperta:

katedra

Kościół franciszkanów- na tle poprzedników raczej skromny, ale ciekawy, bo będący połączeniem różnych stylów architektonicznych:

franciszkanie

Największym zainteresowaniem turystów nie cieszy się jednak ani twierdza ani kościoły, a dom, w którym urodził się Wolfgang Amadeusz Mozart.

mozart

Okolice domu Mozarta to także największe nagromadzenie sklepów z pamiątkami- począwszy od zapakowanych w sreberka z podobizną Mozarta czekoladek marcepanowo- nugatowych (podobne można dostać u nas w Lidlu), skończywszy na sprzedawanych tu przez cały rok ozdobach choinkowych, których ceny zaczynają się od 20E za bombkę. Poprzestaliśmy na zakupie czekoladek.

Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy były ogrody pałacu Mirabell:

mirabell

Piękne, ale niesamowicie tłoczne.

Biorąc pod uwagę ile Salsburg ma do zaoferowania to zwiedziliśmy naprawdę niewiele- stąd też tytuł tekstu: spacer. Pogoda nie rozpieszczała, a duży wózek nie ułatwiał przemieszczania (choć zależy komu, niespełna 8- miesięczny wówczas Staś był zadowolony). Niemniej zostały nam z tego wyjazdu bardzo miłe wspomnienia, którymi mam nadzieję udało mi się podzielić.

Ewa

Świąteczne Zabrze i nie tylko

Dwa lata temu kiedy dojeżdżałam do pracy autobusem, przesiadałam się na Placu Teatralnym w Zabrzu. Jako że była to godzina 6,20 rano było jeszcze ciemno. Dało mi to szansę zobaczyć świątecznie udekorowane Zabrze, którego w innych okolicznościach pewnie nie miałabym okazji zobaczyć. W tym roku postanowiłam pokazać trochę zabrzańskiego uroku, ale nie tylko. Zacznę od wspomnianego już Placu Teatralnego:

pc1267641

Najbardziej efektownie (w mojej opinii) wyglądają iluminacje na Urzędzie Miejskim. Niestety pomimo wielu prób nie udało mi się zrobić zdjęcia nadającego się do publikacji:(

Na Placu Dworcowym stoi ogromna choinka, można było także zrobić zakupy na jarmarku świątecznym:

choinka1

W tym roku w Zabrzu mamy również rekordowo dużą szopkę. Zajmuje ona aż trzy ściany kościoła, a znajduje się w kościele Franciszkanów, czyli parafii Niepokalanego Serca Najświętszej Marii Panny:

szopka_cao

Polecam obejrzeć szopkę z bliska, sporo tu symboliki. Widać że jesteśmy w sercu Śląska: jest niebiesko- żółta flaga, godło a także typowa, śląska kuchnia.

szopka

Drugiego dnia świąt pojechaliśmy na spacer po Gliwicach i z dużą satysfakcją muszę przyznać że Zabrzańskie dekoracje bardziej przypadły mi do gusty. W Gliwicach natomiast warto zajrzeć na Rynek, gdzie podziwiać można szopkę oraz świąteczny ratusz:

gliwice

Na koniec coś z mojego podwórka, czyli parafia Ducha Świętego w Zabrzu. Zabrzanom, którym nic ta nazwa nie mówi podpowiem że chodzi o parafię na Zandce. Bo choć mieszkam w Mikulczycach, to podlegamy właśnie tam. Przed kościołem podziwiać możemy pięknego, świetlnego anioła:

pc277009

Ewa

Monachium nocą

Mój pobyt w Monachium był niezwykle krótki- zaledwie 24 godziny. 8 godzin przypadło na sen, 12 na pracę i przejazdy zaś 4 pozostałe godziny mogłam spędzić w sposób prawie dowolny. Zadecydowałam więc że warto coś zobaczyć. A było co.

Założone w XII Monachium jest obecnie stolicą Bawarii. Jako miasto z wielowiekową historią może poszczycić się licznymi zabytkami i miejscami niezwykle pięknymi. Jeżeli dodamy do tego niemiecki porządek, dobre piwo i golonkę to aż chce się tu być. Co odstrasza? To, co nas Polaków może w Niemczech odstrasza najbardziej- ceny.

Co można zobaczyć mając niewiele czasu, 9h w samochodzie za sobą, a w perspektywie kolejny dzień spędzony na nogach (powodem mojego pobytu w Monachium były targi Productronica, Monachium słynie także z targów)? Szczytem moich możliwości okazał się spacer po Marienplatzu i zrobienie kilku nie powalających zdjęć. Z rzeczy, które udało mi się zobaczyć najbardziej fascynującą był Nowy Ratusz:

nowy_ratusz

Niektórym budowla ta może wydawać się ponura czy wręcz przerażająca. Na mnie zrobiła imponujące wrażenie. Nie wiem czy noc je jeszcze spotęgowała, ale myślę że w dzień byłoby ono równie ogromne. Skoro był Nowy Ratusz, to powinien być i Stary Ratusz. Ładny budynek, ale nie robi już tego wrażenia co jego młodszy brat.

stary_ratusz

Uwagę w Monachium przyciągają również kościoły. Najsłynniejszy z nich, pochodząca z XVw. Katedra Najświętszej Marii Panny jest jednym z symboli miasta. Nie udało mi się uchwycić jej w całej okazałości, z dużymi budynkami zawsze jest problem. Udało mi się natomiast uwiecznić dawną rezydencję królów Bawarii (po lewej) oraz Teatr Narodowy (po prawej):

rezydencja

A także kilka uroczych uliczek, placów, wystaw sklepowych czy restauracji:

sklepy

Kulminacyjnym punktem wieczoru było spotkanie z golonką i bawarskim piwem w jednej z bardziej znanych restauracji w Monachium- Haxnbauer. Podawana tu golonka jest naprawdę wyjątkowa- wolno pieczona na węglu drzewnym (żaden gaz czy elektryka!!). Do tego pure ziemniaczane (obowiązkowo przyprawione gałką muszkatołową) i kiszona kapusta.

golonka

Na koniec dwa słowa o komunikacji. Zdecydowaliśmy się na środki komunikacji miejskiej (a konkretnie metro). Był to zdecydowanie najłatwiejszy i najszybszy sposób komunikacji (zwłaszcza że wybieraliśmy się na piwo). Niektóre stacje były jednak trochę psychodeliczne…

metro

Mieszkańcy Monachium bardzo często wybierają rowery. Ścieżek rowerowych jest tu pod dostatkiem, miejsc gdzie można zostawić rowery również, a do tego rowery nie dematerializują się w tajemniczy sposób jak ma to miejsce w Polsce. Mam nadzieję, że mój kolejny pobyt w Monachium będzie czysto prywatny. Wtedy chciałabym zdecydować się na rowerowy city tour.

Ewa

Hallstatt- bajkowe, austriackie miasteczko

Hallstatt to niewielkie (wg. Wikipedii zamieszkałe przez 780 osób) urocze, austriackie miasteczko. Cóż więc sprawia, że rocznie odwiedza je 800000 turystów? Mało tego. Hallstatt jest jedynym miastem, które doczekało się swojej chińskiej kopii. Kopia ta zresztą wywołała w Austrii niemałe oburzenie, z którym całkowicie się nie zgadzam. Wszak nie od dziś wiadomo, że naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa.

Każdy, kto spojrzy na najsłynniejszą panoramę Hallstattu (nie mam własnej, posłużę się więc tą powszechnie dostępną w internecie) odniesie wrażenie że to miejsce bajkowe. W zasadzie ciężko uwierzyć że istnieje realnie. Jednak gdyby jedyną atrakcją Hallstattu był ten uroczy widok nie byłoby to miejsce tak tłumnie odwiedzane, a jedynie urocze jak tysiące innych tego typu alpejskich miasteczek. Tak nie jest, Hallstatt jest marką samą w sobie. Decydując się na spędzenie tegorocznego urlopu w okolicach Salzburga, byłam pewna, że to jest jedno z tych miejsc, które koniecznie chce zobaczyć. I nie chodziło jedynie o to by znaleźć się w tej baśniowej krainie. Bo Hallstatt ma do zaoferowania znacznie więcej, a spędzone tam przeze mnie 3 godziny pozwoliły na skorzystanie zaledwie z ułamka oferowanych tu atrakcji.

hallstatt

Zacznę jednak od tego, co się nam udało. Jedną z rzeczy, z których słynie Hallstatt jest kaplica czaszek. Tak wiem, w Polsce też jest. Ale z mojej wiedzy wynika, że takich kaplic jest w Europie 3: w Czermnej (Polska), Kutnej Horze (Czechy) oraz właśnie w Hallstadzie (Austria). Motywem powstania kaplicy w Hallstadzie był problem z grzebaniem zmarłych na miejscowym cmentarzu- znajdował się on na półce skalnej, trumny często wkładane były do grobów pionowo. Dlatego utworzono kaplicę, w której umieszczano kości zmarłych po 15 latach od pochówku- zwalniano w ten sposób miejsce na cmentarzu. Ciekawostką jest, że czaszki przed umieszczeniem w kaplicy zdobiono. Ostatnia czaszka została umieszczona tu w 1995 roku i w każdej chwili każdy z mieszkańców może wyrazić życzenie znalezienia się tu po śmierci.

kaplica1

Udało nam się zajrzeć do dwóch kościołów- katolickiego oraz ewangelickiego. Wieża kościoła ewangelickiego jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów w słynnej panoramie Halstadu. Jednak sam kościół większego wrażenia na mnie nie zrobił. Co innego kościół katolicki. Śmiało mogę przyznać, że to jeden z najciekawszych kościołów jakie w życiu widziałam. Wnętrze jest podzielone w środku rzędem kolumn na pół. I w każdej połowie znajduje się przepiękny, gotycki ołtarz:

kosciol

Przeszliśmy się po sklepach i kupili trochę pamiątek. Najciekawszą z nich było piwo o nazwie, a jakże, Hallstatt:

p7035219

Było to jedno z najdroższych piw w moim życiu (6x330ml za 10 euro) ale śmiało mogę powiedzieć że było warto.

Z atrakcji, których nie doświadczyliśmy osobiście najbardziej żałuję ferraty. Ferrata jest naprawdę pięknie poprowadzona, nie bardzo trudna (maksymalnie D i to na niewielu odcinkach) a jej koniec jest przy wejściu do zabytkowej kopalni soli. Do kopalni tej można dojechać również kolejką linowo- terenową (jak na Gubałówkę). Kopalnia jest kolejną rzeczą, której nie widzieliśmy, ale tu nie żałuję aż tak bardzo. Bardzo natomiast żałuję, że nie zdążyliśmy na rejs statkiem po jeziorze Halsztadzkim. Myśleliśmy nawet żeby wynająć motorówkę lub rower wodny (kicz- potworek w kształcie gigantycznego łabędzia) ale zrobiło się późno i od wody było już naprawdę chłodno.

Jeżeli wziąć pod uwagę kilka powyższych atrakcji, które nas ominęły i dodać do tego bliskość Dachsteinu, Hallstatt jest miejscem do którego z pewnością wrócimy. Jak tylko Staś dorośnie do rozmiaru dziecięcej uprzęży.

Ewa

…a w drodze powrotnej z Beskidu Śląskiego

Pszczyna! Pszczyna to niewielkie miasto, leżące nad rzeką Pszczynką, prze które krajową jedynką wracamy z Beskidu Śląskiego. Niegdyś siedziba Księstwa Pszczyńskiego, dziś gównie ośrodek turystyczny. I to niezmiernie ciekawy.

Centralnym punktem miasta jest Zamek, otoczony przepięknym parkiem:

Ale my zaczynamy w innym miejscu, a mianowicie od pokazowej zagrody żubra:

Jak widać w zagrodzie żubra spotkać można nie tylko żubra- pawie chodziły wolno, a ten był wyjątkowo towarzyski.

Z zagrody żubra udaliśmy się do pałacu. Najsłynniejszą mieszkanką pałacu była księżna Daisy von Pless, żona Księcia Pszczyńskiego Hansa Heinricha XV Hochberga. Z pochodzenia była Angielką, przybyła do Pszczyny w 1891 roku. Uważana za jedną z najpiękniejszych kobiet w ówczesnej Europie. Rodową siedzibą Hochbergów był Książ, ale siedzibą księstwa była właśnie Pszczyna. W czasie I Wojny Światowej Zamek był siedzibą kwatery głównej wojsk pruskich i urzędował tu cesarz Wilhelm II. Dziś w zamku działa Muzeum Zamkowe, a do zwiedzania udostępnione są m.in. komnaty ostatniego cesarza Prus. W mojej ocenie, jest to jedno z bardziej efektownych muzeów zamkowych w Polsce, większe i ciekawsze niż bardziej znany Łańcut. My zwiedzaliśmy wystawę wnętrz XIX i XXw. oraz wystawę poświęconą właśnie Daisy.

Trochę żałuję że nie zwiedziliśmy Stajni Książęcych, ale w trakcie zwiedzania Zamku Staś usnął i trzeba było się do tego dostosować. Nie zrezygnowaliśmy natomiast ze spaceru po przepięknym parku, jaki otacza pałac:

Dodatkową zaletą jest fakt, że park jest przepięknie utrzymany a my trafiliśmy tu w najlepszym możliwym okresie czyli wiosną, gdy wszystko kwitło.

Na koniec proponuję spacer po rynku. To zaledwie dwa kroki od Zamku (swoją drogą nigdzie się z tym nie spotkałam, żeby pałac był aż tak blisko Rynku, on praktycznie stoi przy Rynku). Idąc z parku pałacowego z stronę Rynku bardzo polecam zajrzeć do kościoła Wszystkich Świętych, którego wystrój jest przepiękny. Trafiliśmy tam tuż przed majowym nabożeństwem, gdy kościół był pełen ludzi, nie chciałam więc biegać z aparatem. Ale udało mi się zrobić zdjęcie bardzo efektownych balkonów, które swoim układem przypominają raczej kościoły ewangelickie:

Rynek jest zamknięty dla samochodów, co daje nam możliwość całkiem przyjemnego spaceru. Można także zatrzymać się w jednej z okolicznych restauracji, które często serwują specjały regionu i odwołują się do śląskich tradycji kulinarnych. Rynek jest również miejscem wydarzeń kulturalnych i nie tylko, jak choćby weekend kryminalny, giełda staroci czy festiwal ceramiki- jak wyczytaliśmy w ulotce Pszczyna 2015 wszystko w najbliższych miesiącach.

Z atrakcji stałych, których nie widzieliśmy, wymienić można wspomniane wcześniej Stajnie Książęce (tu z pewnością jeszcze przyjedziemy), Muzeum Militarnych Dziejów Śląska, Muzeum Prasy Śląskiej oraz Skansen Zagroda Wsi Pszczyńskiej. Aż się prosi aby przyjechać tu w nadchodzącą noc muzeów. Jedno jest pewne- Pszczyna jest miastem, do którego warto przyjechać, a wracając z Bielska nie warto ominąć.

Ewa